Heribert Prantl nie jest dziennikarzem Der Spiegel. Nie jest również dziennikarką Der Spiegel
jego wieloletnia narzeczona pani Francizska Augstein. Ona jest redaktorką
tygodnika Die Zeit.
Natomiast współzałożycielem i większościowym właścicielem i redaktorem naczelnym Der Spiegel był do swojej śmierci w roku 2002 jej tatko pan Rudolf Augstein, szczęśliwy artylerzysta Wehrmachtu spod Woroneża, front wschodni. A pan Heribert Prantl jest czołowym komentatorem Süddeutsche Zeitung.
Natomiast współzałożycielem i większościowym właścicielem i redaktorem naczelnym Der Spiegel był do swojej śmierci w roku 2002 jej tatko pan Rudolf Augstein, szczęśliwy artylerzysta Wehrmachtu spod Woroneża, front wschodni. A pan Heribert Prantl jest czołowym komentatorem Süddeutsche Zeitung.
Jeśli się do tego doda, że przez ładnych parę lat udziały w
Spiegel Verlag pana Rudolfa Augsteina miał pan Gruner właściciel drukarni , również
wspólnik poprzez spółkę Gruner+Jahr w gazecie Der Stern pana Henri Nannena, służącego w czasie wojny w
SS-Standarte Kurt Eggers, to mamy niejakie pojęcie o „rodzinnym klimacie”
niemieckiej oligarchii dziennikarskiej, wystruganej po wojnie przez
Aliantów z tego, co mieli pod ręką, a co
nie groziło publicznymi wnioskami o ekstradycję z ZSRR i PRL – za masowe
zbrodnie na miejscowej ludności.
Pan Heribert Prantl, towarzysz życia spadkobierczyni
założyciela Der Spiegel jest za to od lat najjaśniejszą gwiazdą bawarskiej
gazety Süddeutsche Zeitung, którą w 1945 r. za zgodą Aliantów założyło trzech dobrych
Niemców: panowie August Schwingenstein, Edmund Goldschagg i Franz Josef
Schöningh, wnuczek słynnego w Niemczech północnych wydawcy niemieckich
katolickich książek dla niemieckich katolików – Ferdynanda Schöningha. Wnuczek
wraz z kapitałem i doświadczeniem przywlókł jednakże do nie-nazistowskiej
gazety pewien drobny problem.
Co prawda uniknął służby na froncie ale niemiecka ojczyzna
III Rzesza powołała go w 1941 r. do administracji w Dystrykcie Galizien w
Generalnym Gubernatorstwie na stanowisko Zastępcy Kreishauptmanna w Kreis
Sambor i Kreis Tarnopol – pod komendę ustosunkowanego w kołach generalicji
Mogensa von Harbou, który już latem 1941 r. pozostawił dla historii po sobie ślad jako komisaryczny Polizeidirector
w Lublinie, gdzie wydał Anordnung Nr. 247 über die Benutzung öffentlicher
Verkehrsmittel durch Juden im Bereich der Stadt Lublin ( Zarządzenie nr 247 o
korzystaniu z publicznych środków transportu przez Żydów w obrębie miasta
Lublin – coś dla tej aktorki dramatycznej z Warszawy, żeby się dokształciła) .
No i obaj panowie w pełnej harmonii
zarządzali niemiecką okupacyjną służbą cywilną w Drohobyczu oraz w Kreis Sambor
i Kreis Tarnopol a po wojnie okazało się, że z tych Kreisów zniknęli wszyscy
Żydzi. Kreishauptmann Mogens von Harbou
miał w dokumentach pisać, że „Żydzi zostali wysiedleni”. Ale Polacy mówili, że
nie zostali „wysiedleni” tylko „rozstrzelani”. W dodatku Mogens von Harbou miał
w kwitach służby w Generalnym Gubernatorstwie zapisane, iż w okresie uwaga,
uwaga czerwca –grudnia 1944 r. był szefem „wewnętrznej służby cywilnej i
policji Dystryktu Warschau”.
Wydawało się, że
się sprytnie wymigał wstępując do Wehrmachtu i znikając w zachodniej strefie
okupacyjnej, ale tam internowali go Amerykanie w obozie dla Niemców w Dachau.
Odwiedzał go podwładny Franz Josef Schöningh,
który właśnie uzyskał od Aliantów zezwolenie na prowadzenie z kolegami gazety
Süddeutsche Zeitung, ale okazało się, że polskie władze wystąpiły o ekstradycję
von Harbou za jakieś niecne sprawki „po polskiej stronie linii Curzona”. A to
pech. Alianci co prawda odkładali ekstradycję ale
von Harbou w obozie popełnił samobójstwo.
Czy nie wytrzymał psychicznie, czy skłoniono go, aby się „poświęcił dla sprawy”,
to inny temat.
Dobry podwładny przytulił w swoim
domku wdowę von Harbou i troje dzieci a jedna z sierotek Knud von Harbou ur.
1946 napisał piękną książkę o panu Schöningh, byłym Kreisleiterze
Sambora i Tarnopola.
Nie tylko mały Knud von Harbou okazał mu ciepłe uczucia.
Okazuje się, że niemiecki rabin, Aaron Ohrenstein, który jesienią 1939 r.
uciekł do Tarnopola pod okupację sowiecką, trafił w końcu pod administrację
Zastępcy Kreishauptmanna Schöningha i musiał „zejść do podziemia”, czyli
miejscowi źli Polacy go przechowywali więc przeżył wojnę i udał się do
Monachium, gdzie trafił na pana Franza Josefa Schöningha już dziennikarza
niemieckiej gazety Süddeutsche Zeitung .
Wywiązała się z tego długa i szczera męska przyjaźń, która zaowocowała rozwojem
żydowskiej gminy w Monachium i pewnymi korzyściami politycznymi dla rabina. A
pamięć o założycielu Süddeutsche Zeitung jest może trochę wyciszona ale nie ma
mowy o wyparciu się. Alianci zresztą nie cofnęli licencji z powodu domniemanej
zbrodniczej przeszłości jednego z założycieli i współwłaścicieli pisma, posiadającego tak piękne „wydawnicze”
nazwisko.
Ale co my się
czepiamy Süddeutsche Zeitung i nazisty Schöningha, skoro w tym samym czasie
założyciel Der Spiegla pan Rudolf Augstein przytulił w swojej gazetce i
SS-Obersturmbahnführera i szefa służb prasowych Joachima Ribentroppa – Paula
Carella , SS- Hauptsturmführera Georga Wolffa czy SS –Haupsturmführera Horsta
Mahnke, adiutanta dowódcy ( i promotora z Uniwersytetu w Królewcu)
Einsatzgruppe B Vorkommando Moskau – SS- Brigadeführera profesora Franza Sixa,
skazanego w Norymberdze w 1948 r. na 20 lat (przesiedział 3).
Nie mówiąc o
prawdziwym skarbie, komisarzu policji
Bernhardzie Wehnerze , który we
wrześniu 1939 r. nadzorował niemieckie śledztwo w sprawie „masakry
Volksdeutschów” w Toruniu, które doprowadziło do ustalenia, że źli Polacy
zamordowali w szale nienawiści jakieś 5.800 albo i 58.000 – niemieckich
niewinnych Volksdeutschów przed 9 września 1939 r. I który w 1942 r.
opublikował książkę, w której przedstawił wyniki swoich „szeroko zakrojonych
śledztw” w zakresie „polskich zbrodni na etnicznych Niemcach”, ostatecznie
wnioskując, iż to „Polska jest odpowiedzialna za inwazję i okupację swojego
kraju”. Brał też udział w śledztwie w sprawie zamachu i śmierci Reinhardta
Heidricha.
Taka gwiazda nie mogła się marnować po wojnie i pan Rudolf Augstein,
przyszły nie-teść Heriberta Prantla zatrudnił go i nie żałował. Już w 1949 r. komisarz dziennikarz
Bernhard Wehner wspólnie z Horstem Mahnke rozpoczął szeroko zakrojone śledztwa
dziennikarskie uwieńczone serią artykułów w Der Spiegel. Czyżby chodziło o
wykrycie jakichś niemieckich zbrodniarzy wojennych siedzących pod zmienionymi
nazwiskami w obozach alianckich? Ależ skąd. Najsłynniejszą serią artykułów
duetu Wehner-Mahnke w roku 1950 w Der Spiegel była seria o przemycie kawy na
belgijsko-niemieckiej granicy i potwornych stratach na cle dla niemieckiego
państwa. Autorzy w artykułach w słabo zawoalowany sposób sugerowali opieszałość
brytyjskich służb celnych oraz kryminalną działalność szmuglerską – tzw.
dipisów (Displaced Person) czyli byłych więźniów niemieckich obozów
koncentracyjnych. I nie o Polaków tym razem chodziło. O Żydów!!! O „żydowskich
szmuglerów”!!!!! W sześć lat od
największej masakry Żydów dokonanej rękami Niemców - tytuł i zdjęcia 6 lipca
1950 r. w sprawie żałosnego szmuglu żałosnej kawy poszły na pierwszą stronę. To
była ta słynna niemiecka wrażliwość i empatia.
Jeśli już o cudzoziemcach w życiu Der Spiegel piszemy, to
warto wspomnieć, że Brytyjczycy wydali imienne zezwolenia na założenie Der
Spiegla a jednym z nich było zezwolenie dla młodego Romana Stempki, fotografa,
który przez wiele lat widnieje jako autor zdjęć dla tej gazety. Można snuć
przypuszczenia, że miał polskie korzenie i był tą osobą, która poświadczyła
„uczciwość niemieckich filmów fabularnych w latach 60-tych.
Czyli mamy już pojęcie w jakim bólu i męce po II WW wykuwała się demokratyczna prasa
niemiecka ( a przynamniej 3 główne tytuły) i kto kładł podwaliny pod niemieckie
prasowe wzmożenie moralne i dobre samopoczucie trwające do dzisiaj.
Wracajmy zatem do czasów współczesnych. Sytuacja na
niemieckim rynku gazet i tygodników jest coraz cięższa i Süddeutsche Zeitung dramatycznie walczy o przetrwanie. W ostatnich
latach nakłady papierowych gazet w Niemczech spadły nawet o jakieś 40%, więc
nie powinien chyba dziwić histeryczny cokolwiek styl pióra ( czy klawisza) pana
redaktora Prantla, który 8 września
zamiast komentarza politycznego wysmażył prawdziwe kazanie na tematy polskie i
węgierskie, zaczynające się od słów: ”…Są
grzechy i grzechy śmiertelne, są występki i zbrodnie. Reakcja Victora Orbana na
wyrok europejskiego trybunału w sprawie dystrybucji uchodźców jest grzechem
śmiertelnym, europejską zbrodnią…”.
Trochę się wydawało dziwne, że niemiecki ateista ( w
Niemczech niemal każdy dziennikarz jest ateistą) gada o grzechach śmiertelnych
ale okazało się, że pan Prantl ma absolutne prawo do wypowiadania się o
grzechach śmiertelnych, bowiem do swoich licznych nagród dodał ostatnio
doktorat honoris causa (nazywany „protestanckim doktoratem”) na
Friedrich-Alexander-Uniwersität Erlangen-Nürnberg na wydziale Teologii.
Jak donosi Christliches Medienagazin PRO z dnia 13 lipca
2016 r. w artykule pt. „Evangelische Ehrendoktorwürde für Heribert Prantl” pani Johanna Haberer profesor publicystyki
chrześcijańskiej Uniwersytetu miała w swojej laudacji powiedzieć m.in. iż wg niej „…Heribert Prantl zaczerpnął z
Lutra tak podkreślane „kapłaństwo wszystkich wierzących” jako nakaz
Chrystusa…”. Albo coś w tym rodzaju. I że :”… Prawo podstawowe (konstytucja?)
oraz Biblia są jego etycznymi instrumentami nawigacyjnymi…”. Podobnie zachwyt swój wyraził obecny na
uroczystości Heinrich Bedford –Strom, biskup kościoła ewangelickiego w Bawarii,
który nawet robił zdjęcia.
I nie ma się czemu dziwić zachwytom, skoro redaktor Heribert Prantl od lat
żyjący w konkubinacie z córką założyciela Der Spiegel - „katolik i literat ”
bywa zapraszany na wieczorki autorskie przez panie pastor „jakiegokolwiek bądź
kościoła protestanckiego”, jak np. pani pastor Silke Niemeyer na zamku
Vischering i w trakcie spotkań z czytelnikami wygłasza złote myśli w rodzaju: ”…każda wspólnota a nie tylko „model
ojciec-matka-dziecko” ale także „dziecko-matka-matka” lun
„dziecko-ojciec-ojciec” , „matka-dziecko” i inne modele – mogą być wartościowym
miejscem społecznej ochrony…”. Czyli
modelowy niemiecki post-katolik w służbie inżynierii społecznej zarządzonej
przez niemieckie elity władzy.
Nie jest on jedyny w SDZ ale najważniejszy a SDZ nie jest
jedyną ale najbardziej „rozgrzaną” ostatnio w tematach dotyczących Polski i
Europy Centralnej – niemiecką gazetą codzienną.
Przedwczoraj dołączył
do niego inny „prawnik-dziennikarz” pan Stefan Ulrich z komentarzem pt. „Wina
Niemiec wobec Polski”, w której, jak na kauzyperdę przystało, uporczywie używa
terminu „naziści” w odniesieniu do Niemców, którzy w imieniu i na zlecenie III
Rzeszy Niemieckiej okupowali II Rzeczpospolitą aby płynnie przejść do tezy, że
„… Niemcy w celu odszkodowania za
okupowanie, zniszczenie i splądrowanie krajów sąsiednich MUSIAŁA SWOJE terytoria na wschód od rzeki Odry I Nysy
przekazać Polsce, przez co miliony Niemców straciły Heimat (ojczyznę) i Hab und
Gut (dobytek)..”. (Die
juristische ist einfach: Der Anspruch auf Reparationen ist erloschen. Denn zur
Entschädigung für die Besatzung, Zerstörung und Plünderung des Nachbarlandes hat
Deutschland seine Gebiete östlich der Flüsse Oder und Neiße an Polen übergeben
müssen, wodurch Millionen Deutsche Heimat, Hab und Gut verloren.). Z grzeczności nie zapytam, czy Gniezno
i Poznań to „prastare ziemie niemieckie”. Też „na wschód od Odry”.
Tak więc mamy starą śpiewkę, że “naziści napadli i rabowali”
a „Niemcy straciły ojczyznę i mienie”.
W tym momencie warto się zastanowić nad dwiema kwestiami. Po pierwsze, że dziennikarstwo w Niemczech to po prostu dobrze wkomponowany w oligarchię rządzącą element „wychowania i propagandy” jak za starej dobrej III Rzeszy a po drugie, że chyba Aliantom denazyfikacja udała się tylko częściowo.
W tym momencie warto się zastanowić nad dwiema kwestiami. Po pierwsze, że dziennikarstwo w Niemczech to po prostu dobrze wkomponowany w oligarchię rządzącą element „wychowania i propagandy” jak za starej dobrej III Rzeszy a po drugie, że chyba Aliantom denazyfikacja udała się tylko częściowo.
Ta dziwna niemoc w denazyfikacji, która wydawała się wynikiem powojennego chaosu w instalowaniu
u władzy nowej, moralnie zdrowszej niemieckiej części społeczeństwa przez
zaskoczonych przez skalę trudności Aliantów – znalazła dzisiaj swoją „niemiecką
kontynuację” polegającą na zrywaniu ostatnich pozorów odcinania się od
brunatnej przeszłości – przez „czwarte pokolenie medialne”.
Bardzo dobrze widać to na przykładzie przypadku pana
Heriberta Prantla i jego gazetki Süddeutsche Zeitung. Ale nie tylko, bo w tle
jest również Der Spiegel.
Otóż pan Heribert Prantl urodził się w 1953 r. w Nittenau w Bawarii w skromnej
rodzinie katolickiej radnego miejskiego i działacza katolickich związków
rzemieślniczych/robotniczych Kolpingwerk i nawet jako dziecko pisał do katolickiej gazetki młodzieżowej. Jako zdolny uczeń został stypendystą jednej z
13 niemieckich organizacji stypendialnych finansowanych przez Niemieckie
Ministerstwo Edukacji i Nauki – Cusanuswerk, założonej przez Konferencję
Biskupów Niemieckich w 1956 r. dzięki
czemu mógł studiować prawo, filozofię i historię na Uniwersytecie w
Regensburgu. Tam też zrobił doktorat z prawa.
Do prominentnych
stypendystów Cusanuswerk należą m.im były szef Bundesbanku – Hans Tietmeyer,
Norbert Lammert – członek Bundestagu i od 2005 r. jego przewodniczący, Brun-Otto Bryde – były sędzia
Federalnego Sądu Konstytucyjnego Niemiec
czy Oscar Lafontaine – były przewodniczący SPD i członek Bundestagu.
Pan Heribert Prantl po zrobieniu doktoratu z prawa pracował
w latach 1981-1987 jako adwokat oraz jako sędzia w sądach Bawarii a nawet jako
prokurator publiczny. I nagle w 1988 r. zmienił profesję i zatrudnił się w
Süddeutsche Zeitung w dziale spraw wewnętrznych, gdzie w 1992 r. został
zastępcą redaktora działu a w 1995 r. szefem działu. I pozostaje na tym
stanowisku aż do dzisiaj.
Zaskakująca zmiana zawodu, jakkolwiek w 1975 r. jako
stypendysta studiował w niemieckiej katolickiej
szkole dziennikarskiej założonej w 1968 r. jako Institut zur Förderung
publizistischen Nachwuchses. Od lat jest popularnym komentatorem gazety , otrzymał
kilkanaście nagród za artykuły i książki czyli dzieli typowy los wynajętego dziennikarza
dużej gazety opiniotwórczej.
Ale też widzimy go w towarzystwie
najbardziej wpływowych ludzi w państwie a to dzięki temu, iż zasiada w senacie fundacji założonej przez samego
Helmuta Schmidta (kanclerza) oraz Kurta
Biedenkopfa prominentnego polityka CDU (
syn Wilhelma Biedenkopfa, dyrektora technicznego Buna –Werke i dyrektora IG
Farben Industrie AG do roku 1945 , w
1945 r. ewakuowanego przez Amerykanów do
zachodniej zony okupacyjnej wraz z 24 rodzinami do Hesji) – o nazwie Deutsche Nationalstiftung (Niemiecka Narodowa Fundacja).
Do innych założycieli
Niemieckiej Narodowej Fundacji, w której senacie zasiada kaznodzieja z SDZ
Heribert Prantl - należy sam Hermann
Josef Abs, ur. w 1901, od 1937 w zarządzie Deutsche Banku oraz w Radzie
Nadzorczej IG Farben – do 1945 r. a po roku 1945 – również w Deutsche Banku czy
pan Gerd Bucerius, adwokat z Altony do roku 1945 a po roku 1945 współzałożyciel
gazety Die Zeit.
Do tego należy
dołączyć prezesa tej niedocenionej w Polsce – niemieckiej patriotycznej
fundacji, ex-prezydenta Republiki Federalnej Niemiec ( 2004-2010 ) pana Horsta
Koehlera, urodzonego 22 lutego 1943 r. we wsi Skierbieszów na Zamojszczyźnie
, w gospodarstwie rolnym odebranym polskiej rodzinie, wywiezionej w
większości do KL Auschwitz. Był jednym z ośmiorga dziecek Niemca z rumuńskiej Besarabii
przewiezionego wraz z rodziną na podstawie jednego z tajnych załączników do
Paktu Ribbentrop –Mołotow o przesiedleniu Niemców z przyszłej sowieckiej strefy
wpływów – do Generalnego Gubernatorstwa.
Państwo Koehler zostali osiedleni w Generalnym Gubernatorstwie w
ramach „oczyszczania zamojskich wsi z Polaków” w 1942 r. ale już w 1944 matka z
czworgiem dzieci, podobnie jak inne niemieckie kobiety i dzieci z polskich wsi
– z powodu działającej tam polskiej partyzantki – została przeniesiona do specjalnego
obozu w „oczyszczonym z Żydów i Polaków” –Litzmannstadt (Łódź) a po
gospodarstwie kręcił się stary Koehler uzbrojony po zęby w obawie przed
„polnische Banditen”. Podobno
Koehlerowie przyjechali „w jedną furmankę” z tej Besarabii a w 1944 r. Koehler
uciekał „w cztery furmanki” ciężko wyładowane polskimi pierzynami, garnkami i
wszelkim innym dobrem. Znaczy się:
„klasycznie wypędzony”.
W Niemieckiej Narodowej Fundacji jako „honorowi
senatorowie” zasiadają też takie filary polityki niemieckiej jak minister Wolfgang
Schläube ( w latach 1984-1989 szef urzędu Kanclerza Federalnego Niemiec a potem
wieloletni minister finansów) oraz tajemniczy pan Ulrich Cartellieri mający w swoim
cv wyjątkowo imponującą listę firm pierwszej wielkości: zarząd Deutsche Banku do
roku 2004, od 2008 dyrektor (non-executive)
w BAE-Systems (połączone w 1999 r. British
Aerospace i Marconi Electronic Systems), członek międzynarodowej rady doradczej
i dyrektor Rezerwy Federalnej Nowego Jorku a w latach 90-tych w zarządach lub radach
nadzorczych odpowiednio: Siemens, Thyssen –Krupp, Solvay Deutschland, Henkel, Ruhrgas,
Robert Bosch GmbH nie mówiąc o jakichś azjatyckich bankach.
To jest ciężki kaliber i obecność pana Prantla z niższych sfer,
aczkolwiek „częściowo wżenionego” w miliardera Augsteina z Der Spiegel – oznacza,
że jest on po prostu tubą propagandową tych, co rządzą nieprzerwanie Niemcami od
wojny, której skutki pracowicie starają się eliminować. Jest fragmentem oligarchii
dziennikarskiej stanowiącej element całej układanki władzy w Niemczech. Nie to co w Polsce, gdzie 80% mediów należy do
przeważnie wrogich Polsce zagranicznych koncernów.
Pan Prantl i jego liczni koledzy z prasy niemieckiej jak za dawnych
lat znają swoją niemiecką powinność i śpiewają jednym głosem. Coś się popsuło na skolonizowanych (niemal ) terenach
Mitteleuropy i skoro miejscowi „sierżanci kolonialni” nie dają sobie rady z opanowaniem
„kryzysu”, zniecierpliwieni patroni musieli „wziąć sprawy w swoje ręce” i rozpoczęli
kampanię zastraszania medialnego, aby cała Europa zobaczyła, jak się dyscyplinuje
niesfornego „poddanego”. Żeby innym nie przyszły do głowy jakieś niebezpieczne pomysły.
Na przykład, że bez poddawania się dyktatowi
Niemiec można jakoś egzystować i nie będzie końca świata. Chyba że „katolik Prantl”
w ramach „kapłaństwa wszystkich wierzących” powziął jakąś wiedzę tajemną o możliwym
„końcu świata” albo „końcu Niemiec”, co na jedno wychodzi, nieprawdaż.
Przy okazji warto zauważyć, że nie ma złych i dobrych dziennikarzy.
Są dziennikarze niemieccy i kropka. Wszystkie
konflikty i tzw. afery prasowe polegające na „ujawnianiu skandali” gospodarczych,
politycznych czy medialnych odbywają się w ściśle zakreślonych ramach, których ten
karny naród nigdy nie próbuje przekraczać.
U nich to się nazywa „państwo prawa” i „swoboda wypowiedzi”.
https://de.wikipedia.org/wiki/Bernhard_Wehner
https://translate.google.pl/translate?hl=pl&sl=de&u=http://www.spiegel.de/spiegel/print/d-44448859.html&prev=search
https://www.pro-medienmagazin.de/medien/journalismus/2016/07/13/evangelische-ehrendoktorwuerde-fuer-heribert-prantl/
translate.google.pl/translate?hl=pl&sl=de&u=http://www.wn.de/Muensterland/Kreis-Coesfeld/Luedinghausen/2461759-Heribert-Prantl-liest-aus-seinem-Buch-Kindheit.-Erste-Heimat-Stellenwert-der-Familie-nimmt-zu&prev=search
http://www.wn.de/Muensterland/Kreis-Coesfeld/Luedinghausen/2016/07/2461759-Heribert-Prantl-liest-aus-seinem-Buch-Kindheit.-Erste-Heimat-Stellenwert-der-Familie-nimmt-zu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz