poniedziałek, 23 października 2017

Che Guevara, golf, rolex, św. Patryk i znaczek pocztowy Irlandii.



Tak się ostatnio wgryzłam w historię Argentyny i Irlandii aby udoskonalić planowaną notkę o różnych rocznicach obchodzonych w roku 2017, że po trzech tygodniach notki nie było i pisać już mi się nie chciało. Zaczęło to zabawnie przypominać metodę doskonalenia ustaw o reformie sądownictwa, co to one mają być doskonałe ponad wszelkie wyobrażenie. Oczywiście z troski o praworządność i w pragnieniu uczynienia sądów doskonałymi.

W tzw. międzyczasie Pan Prezydent „obszedł” 200-lecie śmierci generała Tadeusza Kościuszki, miłego safanduły i genialnego inżyniera od umocnień wojskowych oraz masona. Trochę to przypomina „katolicki syndrom sztokholmski”, bowiem w tym samym miesiącu mijało 100 lat od założenia przez św. Maksymiliana Rajmunda Kolbe Rycerstwa Niepokalanej, masowego ruchu modlitewnego a o św. Maksymilianie powstał jedynie film o mikroskopijnym budżecie, zrobiony przez grupę ludzi dobrej woli, który to film oczywiście ukazał geniusz Wielkiego Męczennika i wiele Jego talentów ale już ta „manifestacja na Placu św. Piotra w Rzymie masonów na 200-lecie założenia” czyli w roku 1917 – musiała zejść na dalszy plan, zapewne z powodu ograniczeń budżetowych

Ale czemu się dziwić, skoro nasze państwo, celem ubogacenia moralnego obywateli w 90% nominalnych katolików -  jako Dzień Nauczyciela czci rocznicę założenia Komisji Edukacji Narodowej  czyli rocznicę powołania bandy zbójców pod wodzą mętnego księdza i jeszcze mętniejszego urzędnika państwowego księdza Kołłątaja, której głównym zajęciem było grabienie majątku jezuitów i rozwalanie dobrych szkół jezuickich, służących I RP jakieś 150 lat z okładem.

Komisja Edukacji Narodowej poza dewastacją szkolnictwa katolickiego w I Rzeczpospolitej niewiele zdołała zrobić, bowiem zaraz „przyszły zabory” i nawet insurekcja pod wodzą tego miłego Inżyniera Kościuszki z Loży Galileusz – pomogła jak umarłemu kadzidło. Nikt się go nie bał i nikt się z nim nie liczył, dlatego może taki „pasujący na idola Polaków”. 
Na pociechę można powiedzieć, że katolicka (kiedyś) Irlandia poszła jeszcze dalej i obchodzi Dzień św. Patryka – BEZ św. Patryka.
 Rząd irlandzki republikański, który przywiązuje wielką wagę do promocji Irlandii i robi to bardzo skutecznie doszedł już do tego, że w Dzień św. Patryka w katedrach katolickich organizuje „koncerty poświęcone św. Patrykowi” ale BEZ Mszy św. oraz dla uczczenia Świętego  organizuje podświetlanie na zielono (zielona koniczynka św. Patryka) takich obiektów na świecie jak Krzywa Wieża w Pizie, chiński mur, Kolosseum, pomnika Chrystusa w Rio de Janeiro.

W uzupełnieniu organizuje pokazy jedynego tańca irlandzkiego, jaki pozostał Irlandczykom po ubogaceniu przez protestantów brytyjskich – na dworcach kolejowych czy w galeriach handlowych ale bez strojów ludowych, bo katoliccy chłopi irlandzcy umierający z głodu ich nie mieli – i jest super. Są też wielotysięczne tłumy Irlandczyków na placach i ulicach, wszyscy na zielono i …zero akcentów religijnych.  Wszystkim się to strasznie podoba, Irlandczycy się wszystkim podobają i nazywa się to „irlandzkie dziedzictwo”.
 
Jeśli można już obchodzić rocznicę Świętego Katolickiego BEZ Kościoła Katolickiego za to z mityczną koniczynką i nikogo to nie dręczy specjalnie, to jak ma dziwić przemilczenie powstania  w roku 1917 r. Dzieła modlitewnego Katolików, mającego na celu – NAWRÓCENIE błądzących.
 Św.  Maksymilian Kolbe 16 października 1917 r. wraz z sześcioma kolegami z Kolegium Serafickiego powołał do życia organizację zatwierdzoną przez Papieża, której celem wedle statutu jest:”… Starać się o nawrócenie grzeszników, heretyków, schizmatyków, a najbardziej masonów i o uświęcenie wszystkich pod opieką i za pośrednictwem NMP Niepokalanej…”. Obecnie specjalne nabożeństwa „za masonów” odbywają się w Niepokalanowie każdego 16/17 dnia miesiąca.
Dzięki staraniom różnych „komisji edukacji narodowych” jak Europa długa i szeroka dzisiaj wolno nawracać – muzułmanom Europejczyków ale już katolikom – wara od nawracania, bo to się nazywa opresja religijna. Koleżanki z Nowoczesnej wytłumaczą to szerzej.

W puste miejsce po zniszczonej pamięci po wielkich katolickich rodach budujących świetność Europy, w tym wielkich Świętych Katolickich – „komisje edukacji narodowej” wpychają nam przed oczy odpowiednio spreparowaną pamięć o różnych „ludziach szlachetnych”, abyśmy się mogli „zadumać nad głębią ich rozterek moralnych i ich pragnieniem sprawiedliwości”. Przypadkiem omijali kościoły szerokim łukiem. Albo wchodzili aby zamknąć na wieki.

Na ten przykład w Polsce dzięki pieniądzom podatników można było nakręcić pełnometrażowe filmy fabularne o niejakiej pułkownik Brystygierowej z MBP (bez męczenia nas jej dokonaniami w zakresie likwidacji Kościoła Katolickiego i księży w PRL) oraz „profesor seksuologii” Michaliny Wisłockiej, co to ciemnemu ludowi nad Wisłą miała opracować „podręcznik z pozycjami”.
 katolickiej Irlandii rządy stosują podobną metodę „wypełniania pustych miejsc” po katolickich przodkach i na ten przykład właśnie w tym miesiącu został tam wyemitowany w całkiem sporej ilości (122 tysiące na pierwszy rzut) znaczek pocztowy z podobizną niejakiego Ernesto Che Guevary z dalekiej Argentyny, który w listowiu drzewka genealogicznego ma przodka Patricka Lyncha ur. 1705 r.   w Galway (port w zachodniej Irlandii).

Przodek ten miał uciec przed prześladowaniami protestantów brytyjskich (w uzasadnieniu wydania znaczku nie używa się słowa „protestancki”) do Hiszpanii pod ochronę katolickiego króla  a następnie z Kadyksu popłynąć do Buenos Aires w Wicekrólestwie Peru w Ameryce Południowej, stanowiącego od połowy XVI w. własność korony hiszpańskiej.
Tam  ożenił się z córką bogatych hiszpańskich „laplatańczyków” i zrobił karierę oraz majątek i umarł spokojnie w mieście Potosi, dzisiaj  Bolivia. Jego synowie i wnukowie majątek powiększyli w sposób widowiskowy a pra-pradziadek Ernesta Che Guevary pan Patricio Lynch y Roo  jest czasem określany jako jeden z najbogatszych ludzi Ameryki Południowej swojej epoki czyli połowy XIX w.

Znaczek pocztowy Irlandii poświęcony 50-tej rocznicy śmierci rewolucjonisty i marksisty Che Guevary pra-prawnuka najbogatszego człowieka Argentyny wywołał spore oburzenie wśród Irlandczyków i wśród emigrantów kubańskich w USA. Władze Irlandii wytłumaczyły, iż spośród różnych kandydatów wybrano Ernesto Che Guevarę, bo „był z pochodzenia Irlandczykiem i może skutecznie promować Irlandię”.  

Ernesto Che Guevara był Irlandczykiem w 1,56%, ale czyż dobre chęci i entuzjazm no i fakt, iż „bohater Kuby” oraz Boliwii prezydenta Moralesa i Wenezueli śp. Hugo Chaveza  pasuje do obecnej „narracji” elit rządzących Irlandią jak również elit USA i UE -  jako „marksista, bojownik o sprawę ludu zamordowany przez siepaczy boliwijskiej armii wyszkolonych przez demoniczne CIA”.  

Tak więc odbywa się „promocja Irlandii” przy pomocy Che Guevary i jego rewolucyjnego poświęcenia a tymczasem dyskretnie przemilczana jest sprawa układu, jaki zawarł autor kultowego plakatu Che i obecnie – znaczka Poczty Irlandii z portretem Che za 1 euro - irlandzki plastyk Jim Fitzpatrick  z rodziną Ernesto Che Guevary (córka Aleida i brat Juan Martin Guevara de La Serna) .C oraz bardziej sfrustrowaną tym, jak elegancko podgrzewa wierunkiem „rewolucjonisty Che” - popyt na swoje bardzo luksusowe zegarki firma Rolex czy cały „przemysł golfowy” a w 2012 r. nawet niemiecka firma Mercedes-Benz próbowała „popchnąć sprzedaż” swoich bryk „imidżem Che”.

Okazuje się, że komunizm był fantastyczną sprawą na tej Kubie, ale się już ma ku końcowi i nie wszyscy wyszli z tego eksperymentu tak świetnie zabezpieczeni materialnie jak rodzina Castro.   

Więc uznany spec od reklamy (projekty płyt dla zespołu Thin Lizzy m.in.) pan Jim Fitzpatrik, który w latach 60-tych w cudowny i tajemniczy sposób wszedł w posiadanie kultowego zdjęcia Che, wykonanego przez kubańskiego fotografa Alberto Kordę ( a oficjalnie podarowanego włoskiemu wydawcy Giangiacomo Feltrinellemu przez samego autora) - jakoby poprzez anarchistyczną organizację holenderską Provos  zamierza wystąpić o „ustanowienie praw autorskich” do kultowego plakatu z wizerunkiem Che , aby zyski przekazywać rodzinie Che na Kubę. Bo wcześniej ich nie posiadał z własnego wyboru i rozdawał plakat z Che jak popadnie – za darmo.

Tak to rewolucja wróciła do komercji. A może nigdy z niej nie wychodziła. To w końcu też impreza dotycząca dóbr tego świata a konkretnie – gwałtownej zmiany właściciela dóbr bez zapłaty, połączonej niejednokrotnie z unicestwieniem dotychczasowego właściciela.
W tym sensie Che Guevara „współtwórca rewolucji kubańskiej” został przez praktycznych braci Castro zwyczajnie –spławiony. W jednej rewolucji może być tylko jeden lider i jedna marka. Na Kubie był to Fidel, kolekcjoner Rolexów.  Trzeba było coś zorganizować dla Che, bo bilans „plusów i minusów” trzymania go na Kubie stawał się ujemny.  

Czy też może taki miał być właśnie   los Che:  widowiskowy i medialny lecz kiepski.
O ileż bowiem martwy i dobrze sfotografowany Che Guevara był bardziej przydatny „światowej rewolucji” niż Che żywy i nieznośny z tą swoją manierą socjopaty z wyższych sfer, „któremu należy się więcej”.

Che Guevara zginął marnie w biednej Boliwii we wsi La Higuera, gdzie diabeł mówi dobranoc  9 października 1967 r. a zdjęcia i plakaty były już wiosną 1968 r. na manifestacjach studenckich całej Europy i USA.
Plakaty pojawiły się dzięki Jimowi Fitzpatrickowi a zdjęcia dzięki panu  Giangiacomo Feltrinellemu,  który w najgorętszym momencie tuż po zajęciu ostatniej kryjówki Che Guevary i resztki partyzantów  przez wojska boliwijskie  9 października 1967 r. – pojawił się i „zaopiekował” natychmiast dziennikiem Che Guevary i innymi jego papierami.

Tak się składa bowiem,  że Regis Debray „francuski dziennikarz” oraz  artysta i rewolucjonista kubański z pochodzenia Argentyńczyk  Ciro Bustos i , słuchajcie, słuchajcie – brytyjski dziennikarz George Andrew Roth – zostali schwytani  przez patrol wojsk boliwijskich już 20 kwietnia 1967 r. w miejscowości Muyupampa (obecnie Villa Vaca Guzman) czyli prawie 6 miesięcy przed schwytaniem i rozstrzelaniem Che Guevary. Byli oni jakoby poddawani ciężkiemu śledztwu a nawet torturom w sprawie ujawnienia miejsca pobytu Che, ale Ciro Buscos na emigracji w Szwecji  upierał się, że służby boliwijskie „wiedziały wszystko”.  No a Feltrinelli krążył i czekał nie wiadomo na co, bowiem Regis Debray dostał wyrok 30 lat więzienia i wynegocjowano mu zmniejszenie do 3 i dyskretnie wypuszczono w 1970 r. Aby mógł wrócić do Paryża i rozwinąć swoją karierę jako doradca prezydenta Mitteranda. Między innymi.

No a  Che Guevara został „zabity na śmierć” przez boliwijskiego sierżanta w miejscowości La Higuera, zaledwie 300-400 km od miejscowości Potosi, gdzie w roku 1763 zmarł spokojnie w swoim łóżeczku jego przodek Patrick Lynch z Galway.
W przeciwieństwie do swojego przodka zostawił swoje dzieci bez należytego zabezpieczenia a  tym bardziej nie dał im majątku ojciec Che Guevary, pan Ernersto Rafael Guevara Lynch,  który przeżył syna o całe 20 lat.

Pan Ernesto Rafael Guevara Lynch, ojciec Che Guevary urodził się w roku 1900 jako jedyny syn wśród pięciu sióstr w małżeństwie Roberto Guevary Castro i Any Isabel Lynch Ortiz, bardzo bogatej potomkini jeszcze bogatszego dziadka Patricio Josepha Juliana Lynch y Roo – wnuka sławnego Patricka Lyncha z Galway. Patrick Lynch zbił spory majątek w Wicekrólestwie Peru ale jego wnuk powiększył fortunę do bajecznych rozmiarów, skupując począwszy od lat 20-tych XIX w. rancza i gigantyczne obszary ziemi w rejonie La Plata. Niektórzy twierdzą, po zapoznaniu się z archiwami obrotu gruntami tamtych lat, iż Patricio Joseph Julian Lynch y Roo – był w pewnym momencie najbogatszym człowiekiem Ameryki Południowej. Miał hodowlę bydła mięsnego, prowadził wymianę handlową z USA i krajami Europy, posiadał nawet własne statki, w tym jeden uczestniczył w zajęciu Falklandów.

Było to możliwe dzięki temu, że w roku 1810  doszło pod pretekstem abdykacji króla Hiszpanii Ferdynanda VII i koronacji brata Napoleona – Józefa do – nieuznania „takiej” władzy królewskiej i rozpoczęcia „rewolucji majowej” w Buenos Aires, która w wyniku dramatycznych i krwawych wydarzeń polegających tworzeniu na terytoriach Ameryki Południowej – lokalnych autonomii, które przekształciły się następnie w niezależne od Hiszpanii – państwa.

Rodzina Lynch była mocno i niezbyt elegancko zamieszana w te wypadki. Ciocia  pana Patricio Josepha Juliana Lyncha y Roo  (ur. 1789 w Buenos Aires) czyli siostra jego ojca Justo Pastora Lyncha y Galyan – pani Maria Rosa Lynch (ur. 1761) – córka Patricka Lyncha z Galway wyszła za mąż za potomka weneckiego emigranta – pana Juana Jose Antonio Castelli.

 Wujek Juan Jose Castelli był bardzo wzbogaconym kupcem (weneckim ), który wraz z innymi nowobogackimi prawdopodobnie źle znosił wysokie tony hiszpańskiej bogatej katolickiej arystokracji kreolskiej (Hiszpanie już urodzeni w Ameryce Południowej) zarządzającej w imieniu katolickich królów Hiszpanii Wicekrólestwem Peru czyli do roku 1776 całą Ameryką Południową za wyjątkiem Wenezueli – i to od roku 1544.  No i tak się ciekawie złożyło, że w XVIII w. pojawiło się na terenach wicekrólestwa Peru sporo różnych „emigrantów”, którzy wyznawali poglądy oświeceniowe i przejmowali się ideami Diderota, Rousseau, Woltera. Jak również zakładali loże.

Na przykład niektórzy „ojcowie założyciele” współczesnych państw Ameryki Południowej, powstałych na trupie Wicekrólestwa Peru – Logia Lautaro.  Na przykład „założyciel Chile” pan Bernardo O’Higgins, syn naturalny Ambrosio O’Higginsa, Irlandczyka w służbie królów Hiszpanii – gubernatora w latach 1788-1796 a nawet wicekróla Peru 1796-1801 czy generał Jose de San Martin, którego tatko gubernator królów Hiszpanii – likwidował redukcje jezuickie na podstawie decyzji króla Carlosa w 1767 r.
 No więc kiedy przyszła ciężka godzina na „centralę” czyli Królestwo Hiszpanii, natychmiast na powierzchnię  życia politycznego wyszli „reformatorzy w duchu oświecenia”, między innymi wujek wenecki Juan Jose Castelli.  W dniach 18-25 maja 1810 r. odbył się w Buenos Aires regularny zamach stanu z udziałem wojska i ustanowiony został „rząd prowizoryczny w imieniu Pana naszego Króla Ferdynanda VII” czyli tzw. Primera Junta.
 
W lipcu 1809 r.  działająca na terenie Hiszpanii na czas uwięzienia króla Ferdynanda VII – Junta Suprema Central odwołała dotychczasowego wicekróla Rio de La Plata – generała Santiago de Liniers z bardzo starego rodu francuskich hrabiów de Liniers, których przodek zginął w bitwie pod Poitiers i zastąpiła go pułkownikiem marynarki hiszpańskiej Baltasarem Hidalgo de Cisneros. Cisneros otrzymał nawet ofertę współpracy od Junta Primera, ale grzecznie podziękował „obu juntom” i złożył dymisję oraz wyruszył w drogę powrotną do Hiszpanii. Bo on z Hiszpanii był.

W tym czasie generał Santiago de Liniers gubernator „tymczasowy” Terytoriów Guarani i Tapas – zaczął organizować „antyrewolucyjne podziemie” w celu odwojowania władzy dla Królów Hiszpanii. W tym celu zainstalował się w jakiejś pojezuickiej „estancii” w rejonie miasta Cordoba.  
Ruch rojalistyczny na terenie Wicekrólestwa Rio De La Plata nie zdołał się rozwinąć, albowiem do Buenos Aires dotarł szybko donos o knowaniach generała Santiago de Liniers i wujek Patricio Lyncha, przyszłego multimilionera – członek pierwszego składu Junta Primera – zjawił się natychmiast ze stosownymi siłami wojskowymi, zaaresztował generała de Liniers – i BEZ SĄDU – wydał rozkaz rozstrzelania tegoż. Był lipiec 1810 r. W grudniu odbyła się egzekucja innych oficerów z rojalistycznego spisku i w ten sposób „niepodległość Rio De La Plata została uratowana”.

I dzięki takim zdecydowanym ludziom jak wujek Juan Jose Castelli siostrzeniec Patricio Joseph Lynch y Roo mógł był skupować od połowy lat 20-tych na terenie Rio de La Plata – rancza –hurtem. Od tysięcy hektarów do wypasu bydła w San Pedro na Paraną na północy przez Arrecifes, Chacabuco oraz Arroyo Pinazo w rejonie Buenos Aires do wspaniałych ranch w rejonie Loberia i Balcarce (niedaleko Mar Del Plata) ok. 1000 km na południe od Buenos Aires. Z nieznanych powodów nastąpił spory ruch w tych ranczach i wszyscy bardzo chcieli się ich pozbyć, zapewne niedrogo, na rzecz kuzyna człowieka, który instalował „nową niepodległość” w sposób tak zdecydowany.

Warto też wspomnieć o jego bracie Estanislao Lynch y Roo ( 1793-1849), który udzielał się patriotycznie i rewolucyjnie w Valparaiso porcie na Pacyfiku (obecnie Chile) m.in. w przerzucie broni między „ojcami Chile i Argentyny”: generałami San Martin i O’Higgins. To też mogło mieć wpływ na znaczne sukcesy biznesowe rodziny.

Potem przyszły spokojne stosunkowo czasy a potomkowie Patricio Lyncha y Roo – coraz mniej robili ale konsumowali na dawnym poziomie a majątek trzeba było dzielić.
Ojciec Ernesto Che Guevary, jedyny syn Any Isabel Lynch Ortiz doszedł do tego że ledwie ukończył studia architektoniczne, ożenił się z wyzwoloną obyczajowo panienką Celią de la Serna de la Llosa  a następnie latami „poszukiwał pracy” żyjąc elegancko i światowo  z pensji wydzielanej mu przez matkę.  Były to lata 20-te i 30-te XX w. a rodzina Lynch należała do oligarchii niepodzielnie panującej w Ameryce Południowej od Wenezueli po Patagonię.  Od potomka „najbogatszego człowieka Argentyny”, który zmarł jako legenda w roku 1881 i był chowany z honorami w katedrze w  Buenos Aires – oczekiwano życia na odpowiednim poziomie.
Ojciec Che Guevary „żył na stopie” notorycznie się zadłużając i romansując na boku oraz starając się zachować pozory dawnej świetności. Syna posyłał do najlepszych szkół a nawet do drużyny rugby, sportu raczej elitarnego i niepopularnego wśród mas Argentyny.
Tak więc z jednej strony  Ernesto Guevara de la Serna był posyłany do znakomitych szkół i zapisał się do drużyny rugby (mimo astmy) a w Buenos Aires mieszkał w luksusowej dzielnicy ale z drugiej był indoktrynowany przez „rodzinnych komunistów”. '

„Rodzinnymi komunistami” była siostra matki Che Guevary - pani Carmen de la Serna de la Llosa, małżonka znanego i wpływowego dziennikarza, krytyka sztuki i członka Argentyńskiej Akademii Sztuk Pięknych oraz członka Partii Komunistycznej Argentyny od roku 1934 – pana Cayetano Cordova Iturburu. Wujek Cayetano jako dziennikarz i pisarz (nawet scenariuszy filmowych) i komunista posiadał odpowiednią bibliotekę z Marksem, Engelsem i innymi a jakoby (bo pewności nie ma) czytaniem dzieł zajmował się szlachetny od urodzenia siostrzeniec, w przyszłości szef ciężkiego więzienia politycznego La Cabaña, podobno osobiście z dużym zaangażowaniem rozstrzeliwujący więźniów.
Jak powiedział jego młodszy brat Juan Martin Guevara de la Serna, który właśnie „przerwał milczenie” czyli wydał książkę „Mi Hermano el Che” (Mój brat Che):”… Wszyscy rozstrzelani byli skazani na śmierć. Zostali rozstrzelani ponieważ była kara śmierci…’ I dalej: „… El jefe de La Cabaña era Ernesto Che Guevara, él puso la firma…”( Szefem La Cabaña był Ernesto Che Guevara, on uruchomił firmę..”. 
Che Guevara ma też wkład w nowe porządki na Kubie, bowiem to on miał zorganizować powszechne komitety blokowe, które inwigilowały totalnie mieszkańców dzień i noc i pracowicie pisały meldunki o wszystkich „odchyleniach”.  Taki stopień inwigilacji był jedynie w NRD.

Co do „teorii rewolucji” ,  to powtarzał w trakcie przemówień i wywiadów  w kółko słowa „oligarchia” ( z której sam się wywodził w prostej linii) i  słowo „lud” (el pueblo) , który widywał z daleka, bo mieszkał zawsze w lepszych lub najlepszych dzielnicach, czy to w Buenos Aires, czy w Cordobie.
Toteż nie może dziwić, że kiedy już wraz z braćmi Castro „zrobił rewolucję kubańską”  to już w roku 1958 otrzymał od Fidela w prezencie Rolexa i tak się przyzwyczaił do marki, że miał ich całą kolekcję. We wczesnej fazie nosił Rolexa Submarinera, ale najwięcej zdjęć ma z Rolexem GMT-Master reference 1675, prezent od Fidela Castro. Fidel dosłownie miał hyzia na punkcie rolexów i czasem pokazywał się z dwoma na jednej ręce. Czas miał ustawiony na Hawanę i „kontrolnie” – na Moskwę. 
Pierwszego rolexa Che podarował tatusiowi, który po zwycięstwie rewolucji stawił się błyskawicznie w Hawanie z większością rodziny w oczekiwaniu na udział w podziale łupów, co ja mówię, w podziale efektów pracy rewolucyjnej. Najwidoczniej egzystencja w Buenos Aires bez dotacji babki Lynch Ortiz - stała się nie do zniesienia.

A ponieważ jak to mówią, w walce rewolucyjnej synchronizacja działań to podstawa sukcesu, więc tacy rewolucjoniści jak Fidel i Che po prostu byli skazani na rolexa, aby rewolucja się powiodła.
 
W Boliwii się jednak nie powiodło i  Rolexa z ręki „zimnego Che” zdjął czarny charakter tej opowieści kubański emigrant w służbie CIA Felix Rodriguez , któremu rewolucjoniści na Kubie wytłukli większość rodziny i  który szkolił boliwijskich ranwersów do walk partyzanckich w terenie Gran Chaco. I, jak to podły charakter, podobno przetrzymuje rewolucyjnego rolexa GMT- Master do dzisiaj.
Potomkowie Patricka Lyncha zdradzili królów Hiszpanii w trakcie „rewolucji majowej” na początku XIX w. a Che Guevara zdradził lud na rzecz przemysłu luksusowych zegarków  i własnej żądzy władzy nad życiem i śmiercią innych a sam został zdradzony przez tych, którzy cały ten „rewolucyjny biznes XX w.” motali. I którym wizerunek Guerrillero Heroico (Heroicznego Bojownika) na transparentach roku 1968, potwierdzony jego śmiercią – bardzo się przydał.

Jak widać powyżej, małym katolickim narodom, jak Polscy czy Irlandczycy,  uporczywie i konsekwentnie stręczone są jako „szlachetne wzorce” postacie nie mające wiele wspólnego z katolicyzmem jako „święci zastępczy”. W miejsce św. Patricka, po którym ma zostać w przestrzeni publicznej tylko – kolor zielony na pamiątkę tej koniczynki. A nam zostaje kosa na sztorc i bieg wprost na gotowe do strzału armaty. 




czwartek, 5 października 2017

Soros, Orban, Smolar, Ignatieff czyli uniwersytety, NGO i Ochrana.



Okazuje się, że w związku z rozpoczęciem roku akademickiego 2017/2018 zaszczycił nas swoją obecnością sam pan rektor Uniwersytetu Europy Centralnej w Budapeszcie pan Michael Ignatieff, główny bojownik o wolność Akademii na Węgrzech. W trakcie pobytu w Warszawie przewidziany jest m.in. wykład inauguracyjny na SWSP Uniwersytecie Humanistyczno Społecznym pt. Universities and Liberal Freedem in Central Europe” ( Uniwersytety i Wolność Liberalne w Europie Centralnej”. A następnie zaśpiewa chór.
Uniwersytet Humanistyczno –Społeczny SWSP , podobnie jak Central European University  w Budapeszcie są uniwersytetami bardzo młodymi. Pierwszy został założony przez prof. Janusza Reykowskiego z kolegami jako Szkoła Wyższa Psychologii Społecznej. Sam pan prof. Reykowski, psycholog, był od roku 1949 filarem partii naszej kochanej PZPR aż do jej smutnego końca. 

 W latach 1988-1990 był członkiem Biura Politycznego Komitetu Centralnego PZPR a wcześniej też zdarzało mu się służyć partii swoimi talentami na wysuniętych odcinkach. Np. w latach 1967-1968 był kierownikiem Ośrodka Badań Społecznych Wojskowej Akademii Politycznej im. Feliksa Dzierżyńskiego, w latach 1982-1989 wchodził w skład kierownictwa Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego a ciemne czasy komunizmu zwieńczył kierowaniem zespołu ds. reform politycznych Okrągłego Stołu.

 Będąc już po stronie jasności  w 1996 „poszedł na swoje”, chociaż chyba nie do końca, bowiem od roku 2007 jako podmiot założycielski dla Uniwersytetu Humanistyczno Społecznego SWSP jest wymieniany podmiot o nazwie Instytut Rozwoju Edukacji, który jest spółką z ograniczoną odpowiedzialnością KRS 0000291897, z siedzibą na ul. Chodakowskiej 19/31. Jest ona z kolei własnością spółek : Instytut Edukacji Europejskiej Spółka z o.o, (KRS 0000097161) z siedzibą w Poznaniu ul. Gen. T. Kutrzeby 10 oraz Instytut Edukacji SA (KRS 0000487031) z siedzibą w Janikowie k. Poznania.

 We władzach (zarządzie lub radzie nadzorczej) zasiada dynamiczny pan Piotr Zenon Voelkel, który jest szczęśliwym właścicielem kilku innych spółek a ponadto zasiada wraz z panią Grażynką Kulczyk w radzie Fundacji Malta jak również wraz z rodziną we władzach Fundacji Vox Artis Promocja Polskiej Sztuki Współczesnej i Designu z siedzibą również na ul. Gen T Kutrzeby 10  w Poznaniu.

Struktura właścicielska Uniwersytetu Humanistyczno Społecznego SWSP przypomina dość wiernie konstrukcję biznesową Central European Universtity w Budapeszcie, którego szczęśliwym rektorem jest od września 2016 r. prof Michael Ignatieff.  Jest to bowiem też prywatne przedsięwzięcie pewnego obywatela a konkretnie obywatela USA niejakiego George’a Sorosa, który od roku 1991 r. jest bardzo aktywny na Bałkanach.  Wyłożył podobno na ten uniwersytet dużo pinionżków (podobno ok.880 mln USD) w sobie znany sposób.
No i słynna „dyktatura większości” na Węgrzech czyli rząd premiera Orbana w czerwcu 2017 r. wprowadził ustawę „o przejrzystości organizacji pozarządowych”, która przewiduje m.in. obowiązek każdorazowego zgłaszania w sądzie (zapewne rejestrowym) faktu otrzymania zagranicznej dotacji w kwocie wyższej niż 24 tysiące Euro (w przeliczeniu). Dodatkowo organizacja pozarządowa, będąca szczęśliwym beneficjentem takiej pomocy winna niezwłocznie zamieścić informację o fakcie uzyskania wsparcia finansowego na swojej stronie internetowej.

Obowiązek nie dotyczy pomocy z funduszy z terenu UE rozdysponowywanych przez agencje rządowe. Co ciekawe, ustawa NIE ZABRANIA pobierania dotacji od zagranicznych sponsorów spoza UE.  Tylko nakłada obowiązek podawania do publicznej wiadomości - informacji o takiej dotacji.
Na takie brewerie nie mogła patrzeć Komisja Europejska i inni ludzie dobrej woli.
Niezawodna Komisja Wenecka, którą znamy i kochamy, natychmiast „nakazała zlikwidowanie tego zapisu”. No a 4 października 2017 r. Komisja Europejska wydała tzw. uzasadnioną opinię w tej sprawie a Węgry mają miesiąc na odpowiedź.

I w tych okolicznościach przyrody rektor Uniwersytetu Europy Centralnej pan prof. Michael Ignatieff przyjeżdża do Warszawy aby nie tylko wygłosić wykład inauguracyjny w Uniwersytecie towarzysza Reykowskiego & Kolegów, ale w dniu 6 października 2017 r.  uda się oficjalnie do „Braci Smolar” czyli do siedziby Fundacji Batorego na ul. Sapieżyńską 10a aby wygłosić wprowadzenie do debaty , której tematem będzie: „Społeczeństwo Otwarte i jego wrogowie” . Wedle Karla Poppera, którego uwielbia George Soros, sponsor tej, jak i wielu innych, imprezy.

Pan prof. Michael Ignatieff z dalekiej Kanady ma dodatkowy problem z rządem węgierskim, albowiem od kwietnia prowadzi swój własny bój z „węgierską dyktaturą większości” o utrzymanie przy życiu podmiotu jakim jest Central European University w Budapeszcie.

Albowiem krwawy satrapa Victor Orban, budujący druciane płoty, zamachnął się nie tylko na „tajemnicę źródeł finansowania i kanałów przepływu środków finansowych dla organizacji pozarządowych”, ale jeszcze  wdrożył ustawę o uczelniach wyższych, na podstawie której prawo do prowadzenia działalności rozumianej ogólnie jako „uniwersytecka” mają mieć tylko takie podmioty zagraniczne, które w swoich krajach macierzystych RÓWNIEŻ prowadzą „symetryczną” działalność dydaktyczną, badawczą oraz posiadają tzw. kampus  czyli prawdziwych, żywych studentów.
Uniwersytet Europy Środkowej w Budapeszcie nie spełnia tych kryteriów a jako podstawę prawną swego istnienia posiada podobno jedynie jakieś porozumienie pomiędzy Stanem Nowy Jork a Ratuszem Budapesztu. Co oznacza, że rząd węgierski może w każdej chwili zakazać jego działalności.  
Tak więc być może pan prof. Ignatieff przyjechał do Warszawy aby podzielić się swoimi lękami i nadziejami z ludźmi szlachetnymi i tak jak on walczącymi z: nacjonalizmem, ksenofobią, rasizmem, islamofobią, antysemityzmem, seksizmem i wszystkim tym, o co oskarżana jest przez lewactwo Zachodu Europa Centralna od roku 1991.

Pan prof. Michael Ignatieff w dodatku ma problem, bo jeśli polegnie w bojach ze zdeterminowanym rządem węgierskim o jawność przepływów finansowych i nie okaże dowodu, że Central European University jest filią jakiegoś PRAWDZIWEGO uniwersytetu, to będzie to już jego druga wielka wpadka zawodowa i wizerunkowa zaledwie w ciągu jednej dekady.

Albowiem pan prof. Michael Ignatieff, potomek dwóch wielce wpływowych rodów: rosyjskiego i kanadyjskiego, światowiec brylujący ponad 30 lat w prestiżowych mediach i na uniwersytetach Wielkiej Brytanii, USA i Kanady – nie zakopałby się w pięknym lecz jakże prowincjonalnym Budapeszcie ze swoją węgierską żona tak sam z siebie.

W latach 2006 – 2011 był liderem jednej z trzech ważnych partii kanadyjskich: Partii Liberalnej. Z perspektywą zawalczenia o fotel premiera. Ale pokazał jakieś deficyty wizerunkowe w tym ciekawy brak lojalności: w tej samej partii startował w 2006 r. na lidera jego kumpel z pokoju w akademiku i bardzo zasłużony dla Partii Liberalnej polityk – pan Robert Keith Rae (Bob Rae), wcześniej m.in. gubernator stanu Ontario i mimo, iż Ignatieff wcześniej nie interesował się zbytnio Kanadą (ponad 30 lat poza krajem i poza polityką) – wyciął kolegę w wewnętrznych wyborach partyjnych, aby za 5 lat poprowadzić Partię Liberalną do największej klęski w historii. W roku 2011 Partia Liberalna uzyskała w wyborach nieco ponad 30 miejsc w parlamencie, gdzie zawsze miała nie mniej niż 70.

Ale pan profesor Ignatieff  zawsze celował bardzo wysoko.  Kiedy w roku 2000 był dyrektorem raczej bardzo skromnego ośrodka badawczego w The Kennedy School of Law na Uniwersytecie Harwarda – pod nazwą The Carr Center for Human Rights Policy (Centrum Carra  w zakresie polityki praw człowieka), opracował dla potrzeb stworzonego pod patronatem rządu kanadyjskiego dla potrzeb ONZ dokumentu, który udowadniał celowość „interwencji humanitarnej” i „interwencji odbudowującej demokrację” a jego tytuł brzmiał „Responsability to protect”.

No i gdzie się teraz człowiek nie obejrzy, wszędzie „interwencje humanitarne”, „odbudowa demokracji”: od Libii przez Irak aż do Syrii. Widać nawet „poczucie odpowiedzialności aby chronić” – „społeczeństwo otwarte” w Polsce czy na Węgrzech.

Czyli pan prof. Michael Ignatieff stworzony jest do wyższych celów.

Nie na darmo jego ojciec  graf Grigorij Pawłowicz Ignatiew urodzony w 1913 r. w Sankt Petersburgu syn ostatniego carskiego ministra edukacji Pawła Nikołajewicza Ignatiewa – dobrze się ożenił jako emigrant w Kanadzie.  Pan prof. Michael Ignatieff jest poprzez matkę panią Alison Grant, siostrzenicę samego Vincenta Massey’a , Generalnego Gubernatora Kanady w latach 1952-1959 i potomka starej i bardzo bogatej rodziny Massey ( m.in. Massey Fergusson Tractor Company) , który bardzo wcześnie, bo już w 1943 r. wylansował  syna białych Rosjan – na przedstawiciela Kanady przy Czerwonym Krzyżu. Należy domniemywać, że chodziło o to, aby siostrzenica nie wychodziła za mąż „za nikogo”.
A może w tle było coś jeszcze, bowiem ucieczka rodziny „ostatniego ministra edukacji carskiej” owiana jest mgłą tajemnicy, podobnie jak życiorys wojenny i powojenny Georgy Schwartza, później miliardera Sorosa.
Oto bowiem podobno minister Paweł Ignatiew został aresztowany w 1918 r. przez potworną Czeka Feliksa Edmundowicza Dzierżyńskiego i powinien był zniknąć bez wieści w jakimś dole śmierci. A tymczasem „został uwolniony z więzienia dzięki wsparciu swoich zwolenników”.  I rodzina wyjechała z Rosji Sowieckiej przez Paryż do Kanady. Paryż można zrozumieć, bowiem dwaj stryjeczni bracia ministra byli wysokiej rangi wojskowymi i członkami misji wojskowych we Francji, więc sami tam uciekli.  No, no.  A to ciekawostka.

Wyjazd do Kanady i późniejsza bajeczna kariera syna Grigorija w anglosaskiej Kanadzie jest jeszcze jedną zagadką, albowiem dziadek Nikołaj Pawłowicz Ignatiew oficer carski w służbie dyplomatyczno –szpiegowskiej Rosji – brał udział w wojnie wywiadów rosyjskiego i brytyjskiego na terenie Azji – pod nazwą „Wielka Gra”. Zaczął od szpiegowania w Londynie aby otrzymać następnie misje w Chiwie i Bucharze (1858, pułkownik), gdzie odniósł był wielkie sukcesy. W 1958 r. wysłany został do Chin, gdzie wynegocjował dla Rosji nie tylko dostęp do jednego brzegu rzeki Amur ale i do całkiem sporego kawałka wybrzeża i ratyfikacji tzw. Ajgurskowo Dogowora. W 1861 był już posłem w Konstantynopolu i generalnie kręcił się po Europie, która dzieliła wówczas między sobą Afrykę i Chiny. I awansował w ministerstwie spraw zagranicznych.

Aż nadszedł rok 1981 r. i  rewolucjonista narodowo lec Hryniewicz rzucił bombę pod koła powozu cara Aleksandra II. Był to już chyba 6 zamach na cara i wreszcie „udany”. Może to te sukcesy wywiadu rosyjskiego w „Wielkiej Grze” tak „mobilizowały ludzi szlachetnych”.
Następny imperator, Aleksander III  wobec  ataku ,  który sięgnął tronu Rosji, musiał zacząć władzę od ogarnięcia spraw wewnętrznych kraju ze szczególnym uwzględnieniem wyśledzenia i zneutralizowania  wrogów wewnętrznych i zewnętrznych.
W roku 1881 r. generał Nikołaj Pawłowicz Ignatiew miał już lat 49 i za sobą bardzo nerwowy i niebezpieczny tryb życia.  Kiedy car Aleksander III wymieniał służby z bardziej frywolnych na bardziej stateczne, jego uwaga została skierowana na człowieka doświadczonego we wszystkich możliwych spisach i „kombinacjach operacyjnych”, to jest na generała Ignatiewa. Początkowo Ignatiew był mianowany na ministra „ziem i własności”. Ale już po 6 tygodniach, 4 maja 1991 r.  powołany został na stanowisko ministra spraw wewnętrznych.

No i ten zdolny generał przedstawił carowi projekt ustawy, którą ten w dniu 14 sierpnia 1881 r. zatwierdził. Była to  „Ustawa o środkach i ochronie porządku państwowego i spokoju społecznego”. Te  „środki” to była m.in. tajna policja, prowokatorzy, szpiedzy, cenzura, nadzór policyjny etc.  Słynna ustawa o powołaniu Ochrany.

Ustawa okazała się wielkim sukcesem w oczach cara i jego następców i obowiązywała aż do wieku XX, niejednokrotnie (1905-1906) przechodząc w stan wojenny.

Ta jutrzejsza debata o „Społeczeństwie otwartym i jego wrogach” zagajana przez prawnuka twórcy Ochrany  to będzie prawdziwy cymes. W siedzibie organizacji pozarządowej, prowadzonej od lat przez potomka państwa Smolar-Najdus, którzy chlebem i solą witali w 1939 r. w Białymstoku „społeczeństwo otwarte” uosabiane przez Armię Czerwoną i enkawede.  To będzie historyczny moment.
  
W pierwszym rzędzie zapewne zasiądzie nasze dobro narodowe, pan Adam Bodnar Rzecznik Praw Obywatelskich i obrońca „czyścicieli”, „student dwuletniego studium prawo konstytucyjne porównawcze” Uniwersytetu Europy Centralnej rocznik 2000.  Czy Vincent Rostowski, wykładowca tegoż Uniwersytetu w dziedzinie ekonomii, co to się teraz zaczął modlić.

Do tego kilkoro innych niezwykle kompetentnych absolwentów tej placówki, działających już to na niwie uniwersyteckiej (pan prof. Eryk Kosiński, UAM, prawo), pan Sergiusz Trzeciak, specjalista z zakresu „marketingu politycznego” co to „…Obecnie jako konsultant i trener Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (OBWE) szkoli parlamentarzystów i liderów politycznych w Europie, Azji i Afryce..” i wykłada w Colegium Civitas.
Czy pani Justyna Drath: nauczycielka, rowerzystka, feministka. Jedną nóżką w Związku Nauczycielstwa Polskiego, drugą w Krytyce Politycznej – pisze broszury na temat narkotyków w szkołach. Gdyby pani Drath nie ukończyła  w 2012 r. seminarium „Human Rights and Drug Policy” w CEU w Budapeszcie, zapewne nie wiedzielibyśmy, co robić z tym „problemem narkotyków”.
Albo pani dr Monika Konieczyńska, pracująca w Departamencie Geologii Środowiskowej Państwowego Instytutu Geologii w Warszawie. W latach  2009-2011 - Kierownik Departamentu Geologii Środowiska w Państwowym Instytucie Geologicznym, członek Grupy Ekspertów GeoEnergy w ramach EuroGeoSurveys. Pani dr Konieczyńska jest wymieniana w składzie zespołu opracowującego Mapę Geośrodowiskową Polski. A w dniu 17 września 2015 r. była wymieniona jako prelegent na konferencji w Brukseli pt. „Unconventional Hydrocarbons. The Polish experience in the European dimension”. (Niekonwencjonalne węglowodory. Polskie doświadczenie w perspektywie europejskiej).  Konferencję otwierał pan professor Jerzy Buzek ówczesny przewodniczący Parlamentu Europejskiego a wśród prelegentów był Główny Geolog Kraju pan dr inż. Stanisław Brodziński oraz dyrektor departamentu Geologii i Koncesji Geologicznych w Ministerstwie Środowiska pan Rafał Miland. Chyba chodziło o ten cały gaz łupkowy.
Tak się przypadkiem składa, że firma San Leon, w której Quantum Fund pana Sorosa  ma znaczące udziały jest prawdziwym mistrzem w zdobywaniu koncesji na wydobycie gazu łupkowego w Polsce. Trochę gorszy jest Chevron, ale pan Soros też ma tam udziały.
No a pani dr Monika Konieczyńska jest nie tylko absolwentką geologii na UW ale też ukończyła Wydział Kształtowania Środowiska w Central European University w Budapeszcie. A to się dobrze składa.

Albo kto „naprawia stosunki z Litwą”?  I to już od pewnego czasu. Albo organizuje jakże trudne i skomplikowane relacje Macierzy z Polonią – Brytyjską? To tak odpowiedzialny odcinek ta polityka zagraniczna i kontakty z Polonią.

Na szczęście jest pani dr Jolanta Rzegocka, małżonka pana ambasadora RP w Londynie – Arkadego Rzegockiego.  Pani dr Rzegocka od 1997 r. współpracuje z Polskim Uniwersytetem na Obczyźnie w Londynie (PUNO) a od 2004 r. jest członkiem Stowarzyszenia Naukowców Polaków na Litwie (SNPL). A na chlebek z masełkiem zarabia/ła jako Sekretarz Katedry Interdyscyplinarnych Badań nad Językiem w Wyższej Szkole Europejskiej im. Ks Józefa Tischnera w Krakowie.

A kształciła się bardzo starannie.  Najpierw w 1998 r. magisterka w specjalizacji dramat angielski i teoria literatury na Wydziale Neofilologii w Instytucie Filologii Angielskiej.
 Po czym przeniosła się do Budapesztu, gdzie w 1999 r. zrobiła magisterkę na Wydziale Mediewistyki Uniwersytetu Europy Środkowej w Budapeszcie a następnie w 2003 r. tamże doktorat (uznanie tytułu) na Wydziale Mediewistyki na podstawie rozprawy pt. „Religious Drama and Performance in Early Modern Krakow”.
 
George się pewnie zaczytywał do upojenia. Z tego kształcenia mogły powstać tylko szlachetne pomysły w gronie szlachetnych ludzi i dr Rzegocka wraz z małżonkiem Arkadym podpisali w maju 2012 r.  deklarację powołującą  powołującą Forum Dialogu i Współpracy z Litwą. Wśród 100 intelektualistów i innych autorytetów widzimy podpisy takich rzeczników polskiego interesu i polskiej racji stanu w stosunkach z Litwą jak m.in. pan Klaus Bachmann , niemiecki dziennikarz i wykładowca Uniwersytety Wrocławskiego, pani Bogumiła Berdychowska, pan Stefan Chwin pisarz, Agnieszka Holland reżyser filmowy, pan Adam Michnik redaktor Gazety Wyborczej, Henryk Samsonowicz historyk , profesor,  pan Aleksander Smolar prezes Fundacji im Batorego, pan Andrzej Wielowieyski, katolicki publicysta , pan Kazimierz Wóycicki publicysta i wykładowca oraz pani Ludwika Wujec społecznik, pedagog.

Walka społeczeństwa otwartego z jego wrogami trwa. Jutro pan rektor Uniwersytetu Europy Środkowej w Budapeszcie zagai dyskusję. Nie wiemy, czy będzie się jej przysłuchiwać obecna ukochana Małżonka pana Rektora, pani Zsuzsanna M. Zsohar małżonka i emigrantka węgierska, o której korzeniach i młodości nie wiadomo nic, poza tym, iż cierpiała w  recepcji węgierskiego hotelu dla cudzoziemców kiedy goście hotelowi obdarowywali ją butelkami szamponu na odchodne.
Ja z grzeczności nie zapytam, kogo za komuny hotele dla cudzoziemców zatrudniały w recepcjach i jak ta bieda za komuny miała się  do oszałamiającej kariery matrymonialnej i zawodowej pani Zhohar w Holandii (pierwszy małżonek był holenderski), RPA i Wielkiej Brytanii (wydawnictwo Penquin). Z perspektywą zostania premierową Kanady.
Nie czepialibyśmy się pani Zsuzanny Zsohar gdyby nie to, że w 2015 r. na Węgrzech grasowała jakaś pani Zsuzanna Zhohar, aktywistka – rzeczniczka Migrant Aid, która ściągała na potęgę różnych „uchodźców” i organizowała im jakieś chatki nad Balatonem jako „schronienie” i zastrzegała się, że nie Migrant Aid nie bierze kasy do George’a Sorosa.
Kadry to potęga.