środa, 26 lipca 2017

Veta Prezydenta Dudy, Zofia Romaszewska, Adam Strzembosz i cień PKWN.



Kiedy widzę Broniatowskiego z Michnikiem  i profesorem Strzemboszem „na barykadach Warszawy” walczących „w obronie niezawisłości sądów”  a panią Romaszewską z domu Płońską – w charakterze „doradcy Prezydenta RP” z głosem więcej niż doradczym to mam wrażenie, że ten cały PKWN wcale nie został złożony do grobu. Trochę zajeżdża trupim zapachem, ale nie zamierza opuszczać salonów politycznych. Ktoś spyta, dlaczego tak sobie poczynam bezceremonialnie z nieskazitelnymi autorytetami.

No to odpowiadam. Zaczęło się to w piątek a może w czwartek. Na manifestacji totalnej opozycji w Warszawie pojawił się na scenie owacyjnie witany jako podpora Rychu Petru, Schetyny, Borysa Budki, premierowej Kopaczowej pan  profesor Adam Strzembosz lat 87 , Prezes Sądu Najwyższego w latach 1990-1998 na mocy głosowania Sejmu kontraktowego, uczestnik obrad Okrągłego Stołu i założyciel „S” w Ministerstwie Sprawiedliwości w 1980 r. i zagaił  przeciwko zamachowi na sądy i trójpodział władzy  oraz zwrócił się do Prezydenta RP Andrzeja Dudy :’…by nie ubrudził się przepchniętą przez PiS ustawą o Sądzie Najwyższym…”. A w wywiadzie dla portalu www.natemat.pl powiedział :”… Gdyby na ulice wyszło milion ludzi, na pewno można byłoby powstrzymać te zmiany. Bo wtedy oni, czyli PiS, zorientowaliby się, że wybory są przegrane..”. I że w tej sprawie jest pesymistą.
 A niepotrzebnie. Na ulice nie wyszedł  milion ludzi a Prezydent i tak zawetował.
Pan profesor Strzembosz został przedstawiony zebranym obrońcom demokracji i praworządności jako „ikona” . A oni zakrzyknęli wtedy „cześć i chwała – bohaterom”. Na co profesor Strzembosz odpowiedział kokieteryjnie, iż :”… Nigdy nie przejawiałem odwagi wojskowej, troszkę zostało mi odwagi cywilnej. Jestem tutaj wśród państwa nie dlatego, bym chciał pełnić albo bym włączał się w działalność polityczną, jestem bezpartyjny od urodzenia..” i że :”…są jednak takie chwile, kiedy nie można stać z boku…”.
Jasne. Broniatowski, Michnik, Wujec, Wałęsa i Balcerowicz „na barykadach” dla zatrzymania krwiożerczego ministra Ziobry a profesor Strzembosz miałby siedzieć na leżaku pod parasolem?
Po prostu łza się w oku kręci. Znowu kolejny autorytet moralny ratuje naszą nieszczęśliwą Ojczyznę.
Niewinny wygląd staruszka w wersji „Wernyhora łagodny” albo  „słowiański Gandalf” jednak na mnie nie działa i sięgam do życiorysu człowieka, który faktycznie przy okrągłym stole dogadał się z Kiszczakiem i Jaruzelskim jak ma wyglądać system prawny III RP i system kooptacji do zawodu oraz pilnował, aby ustawy były tak dziurawe jak durszlaki i mętne jak Wisła w Warszawie. I aby sędziowie byli „rozgrzani” i „na telefon”.
Otóż profesor Adam Strzembosz urodził się w roku 1930 czyli w roku 1945 miał lat 15 i nie mógł wpływać na bieg historii ale z pewnością widział, co się wokół niego dzieje. Zwłaszcza w Warszawie.
A trochę się działo. Na przykład kiedy przygotowywał się do matury, w styczniu 1949 r. Jan Rodowicz „Anoda” wyleciał z budynku MBP przez okratowane okno „i się zabił”.  A 24 lutego 1949 r. powołana została Komisja Bezpieczeństwa Publicznego przy KC PZPR, w skład której wszedł : Bolesław Bierut prezydent RP i sekretarz generalny PZPR, Jakub Berman i Hilary Minc , których przedstawiać nie trzeba oraz Stanisław Radkiewicz Minister Bezpieczeństwa Publicznego i jego zastępcy: Roman Romkowski (Natan Grynszpan Kikiel), Konrad Świetlik były robotnik, Mieczysław Mietkowski (Mojżesz Bobrowicki), która „zcentralizowała” terror komunistyczny.
W Szczecinie „ogłoszono socrealizm w literaturze” a otoczony przez „siły bezpieczeństwa” kpt. Zdzisław Broński „Uskok” szef lubelskiego Inspektoratu WiN –popełnił samobójstwo. Miało to miejsce w dniu 21 maja czyli w trakcie matury akuratnego Adasia Strzembosza.  W dniu 5 czerwca 1949 r. samobójstwo pod więzieniem na Rakowieckiej popełniła kpt. Emilia Malessa bo uwierzyła „słowu honoru” Różańskiego –ujawniła członków Komendy WiN. W lipcu pod zarzutem sabotażu zaaresztowano w Elblągu 100 osób. A działacz Stronnictwa Demokratycznego Adam Stroński – dostał karę śmierci.  Rok wcześniej, w maju 1948 r. na Rakowieckiej wykonany został wyrok śmierci na Rotmistrzu Pileckim po 2 miesiącach „procesu”.
I bystry chłopaczek Adam Strzembosz „bezpartyjny od urodzenia” po maturze nie wybrał się na medycynę, leśnictwo czy weterynarię albo budowę mostów tylko – pojechał do Krakowa aby rozpocząć studia prawnicze. Kiedy prawo było bezprawiem i szyderstwem z prawa a systemem bezprawia zarządzali  bandyci i zdrajcy oraz socjopaci. 
Magisterkę z prawa zrobił już w Warszawie w 1953 r. kiedy stalinizm szalał w najlepsze: Prymas Wyszyński zniknął bez wieści a  tysiące porządnych Polaków ginęło i traciło zdrowie w aresztach i więzieniach.
A Adaś otrzymał nakaz pracy  w centrali ZUS i robił sobie spokojnie aplikację sędziowską (1956-1958), kiedy tysiące niedobitych Żołnierzy AK i Chłopów walczących z kołchozami – wychodziło z więzień i trafiało na mur: brak pracy, brak mieszkania, brak pieniędzy, zakaz zameldowania np. w Warszawie. Wielu wychodziło jako inwalidzi.
Magister Adam Strzembosz tymczasem w 1958 r. został asesorem sądowym a w 1961 r.  sędzią Sądu Powiatowego Warszawa Praga a w historycznym  roku  1968 r. , kiedy porządni ludzie wylatywali ze studiów i z roboty, mgr Adam Strzembosz zaawansował na Sędziego  Sądu Wojewódzkiego dla M. St. Warszawa. Nie załapał się nawet  przez pomyłkę na zwykłą manifestację uliczną i łapanki UB.
Może dlatego, że wysoko oceniał swoją rolę w społeczeństwie – w 1963 r. załapał się do Zakładu Kryminologii Polskiej Akademii Nauk założonej na wzór radziecki – do profesora Stanisława Batawii, który tuż po wojnie był członkiem Prezydium Głównej Komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich a w latach 1951-1954 – konsultantem w zakresie psychiatrii sądowej  w Ministerstwie Zdrowia. A za „środkowego Gierka” w 1974 r.  rozpoczął dodatkowo pracę w placówce badawczej Ministerstwa Sprawiedliwości czyli w Instytucie Badania Prawa Sądowego. W 1980 r. otrzymał stopień docenta.
Od chwili ukończenia studiów w zakresie prawa komunistycznego piął się nieustannie w górę tegoż komunistycznego wymiaru niesprawiedliwości.
Podobno zawsze był bezpartyjny czyli „nie interesował się polityką”. Czyżby nawet nie słuchał Radia Wolna Europa?  W 1980 r. nagle mu się odmieniło i został „założycielem Solidarności w Ministerstwie Sprawiedliwości”.
Ja już od lat mam spore wątpliwości co do tego, czy to o „interesy umęczonej klasy robotniczej” chodziło takim „piewcom antykomunizmu” jak czerwony książę Michnik czy II sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR (18 lat) derogi Bronisław G. kiedy w sierpniu 1980 r. „zamachnęli się na Gierka”.  A już „przyłączenie się do robotniczego buntu” takiego „buntownika” jakim był przez lata Adam Strzembosz wręcz zapala czerwone światło.
Dalej było standardowo. W stanie wojennym wyrzucili pana Adama Strzembosza  z Ministerstwa Sprawiedliwości i z posady Sędziego Wojewódzkiego. Znaczy: był szykowany do innych ról. Dostał robotę na KUL i to nie w drukarni tylko normalny etat naukowy i karierę naukową rozwijał bez problemów. Od 1983 r. był już kierownikiem Sekcji Prawa Świeckiego na Wydziale Prawa Kanonicznego. A w 1986 r. tytuł profesora. To się nazywają „represje pełną gębą”.
 W 1988 r. wydarzyły się dwie ciekawe rzeczy: w „letnim mateczniku opozycji demokratycznej” czyli w Kazimierzu Dolnym i okolicach, gdzie w letnich domkach cierpiały takie „ikony opozycji” jak Onyszkiewicz, Geremek, pani Staniszkis, Władysław Siła Nowicki, reżyser Zanussi -  Profesor KUL Adam Strzembosz urządza „ ogólnopolską sesję poświęconą zagadnieniom reformy prawa karnego”. To było bardzo łatwe do zorganizowania, bowiem KUL ma w Kazimierzu Dolnym sympatyczny dworek- dom wczasowy dla kadry naukowej  przy wjeździe do miasteczka.
I już w 1988 r. profesor Adam Strzembosz i inni wielce szlachetni uczestnicy „sesji” jak śp. Prawnik Falandysz czy prawnik Zoll albo Widacki lub „aspirujący” młody doktor Hołda  - już wiedzieli, że „będzie wolna Polska”??? Ciekawe, skąd oni mieli tak dobre informacje? Było tam jeszcze wielu prawników jak prawnik Kochanowski czy prawniczka Grześkowiak. Podejrzewam, że już otrzymali wici „od Adasia” , że „Generał będzie zapraszał na rozmowy” i tak jakoś wyszło, że przy Okrągłym Stole szefem Sekcji ds. reformy prawa był pan profesor Strzembosz.
Taka to była „samo mianowana reprezentacja prawnicza”.  
No a kiedy doszło do „przełomu” w 1989 r. i co prawda „upadł komunizm” ale profesor Strzembosz poinformował nas, że „sędziowie zdekomunizują się sami”.
Minęły lata, tysiące młodych bezrobotnych ludzi, wytworzonych przez Balcerowicza, Lewandowskiego i całą tę ferajnę – zniknęły w czeluściach „systemu penitencjarnego” albo banalnie popełniło samobójstwo lub wyjechało na zawsze.
A profesor Strzembosz z tym swoim gładziutkim czółkiem, nie przeciętym żadną zmarszczką  wątpliwości albo, nie daj Boże, poczucia winy za te wszystkie „błędy wymiaru sprawiedliwości III RP” czy za nieukaranych Humerów i im podobnych zakapiorów od mokrej roboty z czasów Stalina pilnuje,  żeby nawet jedna cegła w tym prawnym komunistycznym sędziowskim murze – nie została wyjęta.

W imię czego? W imię oczywiście „prawa doskonałego”. W tym celu buntuje sędziów do nieposłuszeństwa wobec legalnie wybranej władzy. Ciekawe, że nie buntował siebie i innych w roku 1956 albo w 1968 . Czy kiedykolwiek za czasów PRL.
Autorytet prawniczy i moralny z nadania Kiszczaka i Jaruzelskiego stawia sędziów przed alternatywą: słuchać legalnie wybranej władzy ustawodawczej i przepisów przez nią uchwalonych czy – słuchać Adama Strzembosza, emeryta dyszącego samozadowoleniem moralnym i zaangażowanym w jakiś tajemniczy „Fundusz Obywatelski” wspólnie z Zollem i Ewą Łętowską, kolejną ikoną praworządności, która swoje decyzje blokujące cofnięcie przywilejów starym ubekom – uzasadniała przepisem PKWN o rozdziale papieru.  O czym  publicznie opowiada pan Leszek Żebrowski, który miał nieprzyjemność toczyć boje prawne z tą „ekspertką”.
Jak wiadomo, na „warszawskim majdanie” coś tam się słyszy o jakimś „funduszu obywatelskim”, co to go „trzeba zebrać”.  No i okazuje się, że profesor Strzembosz jak jakiś prorok czy inny jasnowidz, już należy do Kapituły Funduszu Obywatelskiego a Komitet Społeczny na Rzecz Funduszu Obywatelskiego zaszczyciły takie osoby jak pani Zofia Komorowska czy pani Barbara Juraszek-Kopacz.
A ten cały Fundusz Obywatelski funkcjonuje przy Fundacji dla Polski , która to fundacja powstała na początku lat 90-tych dzięki takim autorytetom moralnym i wizjonerom jak Bronisław Geremek, Stefan Meller, Andrzej Wajda czy Jerzy Turowicz i „historycy francuscy”. Kasę oczywiście dostarczała Francja, zasadniczo z udziałem Ambasady Francji w RP a wizje mieli – założyciele.
No i tak się to wszystko kręci przez 27 lat: reformy prawa komunistycznego - TAK, ale nie jakieś byle jakie - tylko „doskonałe”. A na to trzeba poczekać. Czasem i 200 lat a  my byśmy chcieli w mgnieniu oka za 27 lat. Tak się nie da i to uświadamia nam profesor Strzembosz wzywający Prezydenta Dudę do wetowania ustaw o SN i KRS.
Prezydent Duda zdał sobie chyba sprawę, że wobec takiej siły autorytetu i potęgi wiedzy prawniczej jaką reprezentuje profesor Strzembosz  a zwłaszcza wyrażona przez niego nadzieja, że „pojawi się 2 miliony demonstrantów czyli PiS nie został wybrany” - drobny detal, że coś tam jest przegłosowane przez Sejm, nie powinno go zmuszać, żeby dotrzymywał słowa wyborcom.
Zwłaszcza, że jego główny Doradca czyli magister fizyki pani Zofia Romaszewska, drugi wielki autorytet w Ojczyźnie, odradzała mu podpisywanie „ustaw Ziobry”.
Legenda pani Zofii – bohaterki walki o demokrację i wolną Polskę jest tak silna, że na dźwięk jej nazwiska zginają się wszystkie kolana. No, może  nie wszystkie po ostatnim występie doradczym u Prezydenta Dudy.
Pani Zofia Romaszewska przejęła „funkcję legendy Solidarności” po ukochanym Małżonku panu Zbigniewie Romaszewskim. I o ile o św. senatorze Romaszewskim trochę wiemy, przynajmniej o pracy zawodowej i działaniach w KOR, to pani Zofia pozostawała do niedawna w cieniu.
A niesłusznie. To osoba wywodząca się  z bardzo ciekawej rodziny i środowiska.  Wg standardów PRL to pan Romaszewski „dobrze się ożenił” a pani Zofia wręcz popełniła mezalians.
Aby lepiej zrozumieć, w jakim klimacie wychowywała się i czym nasiąkała obecna kultowa Doradczyni Prezydenta RP warto zacząć od fragmentu dzieła Bohdana Urbankowskiego pt. „Czerwona Msza czyli Uśmiech Stalina” tom II str. 154:”…Po zlikwidowaniu- częściowo przy pomocy Niemców, a częściowo własnymi rękoma – polskiej elity politycznej (proces 16, procesy przywódców AK, NSZ, WiN) komuniści mieli przeciwko sobie już tylko „rząd moralny”- elitę kulturo- i narodowotwórczą składającą się z nauczycieli i duchownych, naukowców i artystów. Tych ostatnich po części kupiono, po części nie dopuszczono na rynek- więc właściwie przestali istnieć. Naukowców usunięto z uczelni, zastąpiono propagandystami wytresowanymi przez IKKN przez Schaffa i w IBL-u przez Żółkiewskiego. Zajęto się też kontrolą przeszłości. Aby „wyzwolić polską historiografię z pęt tradycjonalizmu” i „zlikwidować zacofanie ideologiczne na odcinku historycznym”, powołano ( na II Zjeździe Historyków Polskich we Wrocławiu – 19 do 22  IX 1948 r.) Marksistowskie Zrzeszenie  Historyków. Szefem został Stanisław Arnold , do zarządu weszli  m.in.:dyr. Centralnej Szkoły PPR (później PZPR) Tadeusz Daniszewski (niedouk, b. aparatczyk KPP), a także Żanna Korman, Celina Bobińska, Nina Assorodobraj, Henryk Jabłoński  i inni. Arnold wraz z Kormanową i Ludwikiem Grosfeldem wydali dzieło „Znaczenie prac J. Stalina dla polskiej nauki historycznej”, z którego jednoznacznie będzie wynikać nakaz podporządkowania prac naukowych nie tylko marksistowskiej metodologii (..) ale także sowieckiej wizji historii…”

Kilkoro z wyżej wymienionych „marksistowskich historyków” ma wspólne korzenie towarzysko-naukowe: Stanisław Arnold, Henryk Jabłoński i Nina Assorodobraj byli na Uniwersytecie Warszawskim studentami  profesora Marcelego Handelsmana, twórcy i pierwszego dyrektora Instytutu Historii w latach 30-tych XX w.,  mediewisty imetodologa historii.
Jego studentami i/lub doktorantami byli  też tacy ciekawi ludzie jak  np. Aleksander Gieysztor, Stefan Kieniewicz , Tadeusz Manteuffel  czy Stanisław Płoski, ojciec Zofii Romaszewskiej.
To mogło nic nie znaczyć, bo profesor Handelsman miał zapewne kilkuset studentów. Ale okazuje się, że w czasie niemieckiej okupacji wymienieni wyżej : prof. Marceli Handelsman, Aleksander Gieysztor, Stefan Kieniewicz, Tadeusz Manteuffel i Stanisław Płoski współpracowali z Biurem Informacji i Propagandy Komendy Głównej Armii Krajowej. Współpracował z nim również przyszły „historyk marksistowski” Witold Kula, małżonek pani Niny Assorodobraj.
I wszystko to oczywiście byłoby bardzo piękne, gdyby nie pewna prawidłowość, która ujawniła się po wojnie: Tadeusz Manteuffel w 1951 był jednym z organizatorów I Kongresu Nauki Polskiej, na którym był współredaktorem referatu Żanny Kormanowej, odpowiedzialnej za stalinizację nauk historycznych, Aleksander Gieysztor, który też „współredagował referat  Żanny Kormanowej” wcześniej, po aresztowaniu Kazimierza Moczarskiego i  jakoby na jego polecenie –wydał UB część archiwów Biura Propagandy i Informacji KG AK. I podobno rozpoczął stałą współpracę z UB.
A wszyscy „trzymali” Instytut Historii na Uniwersytecie Warszawskim lub Instytut Historii stalinowskiego tworu Polska Akademia Nauk.

Aleksander Gieysztor po upadku Powstania Warszawskiego znalazł się w obozie Gross- Born i tam miał wspólnie ze Stanisławem Płoskim w listopadzie i grudniu 1944 r. opracowywać wspólnie dokument pt. „Powstanie Warszawskie. BiP KG AK”.
Niezależnie od tych powiązań, dr Stanisław Płoski w czasie okupacji działał politycznie w konspiracji na nadspodziewanie dużą skalę: współpracował ze Służbą Zwycięstwu Polsce  teozofia i wolnomularza Michała Tokarzewskiego Karaszkiewicza (jako historyk miał kontakty z wojskiem, bowiem od 1922 r. pracował w Wojskowym Biurze Historycznym) a równolegle związał się z organizacją Socjaliści Polscy.

Bardzo to ciekawa organizacja konspiracyjna, ci „Polscy Socjaliści”, zbudowana  dopiero w 1941 r. na bazie dwóch innych organizacji.  Jedna to „Barykada Wolności”  Stanisława Dubois  z wykorzystaniem „zasobów ludzkich” „Czerwonego Harcerstwa” i „Organizacji Młodzieży Towarzystwa Uniwersytetu Robotniczego” powołanej kiedyś m.in. przez Ignacego Daszyńskiego a w roku 1944 kierowana przez Włodzimierza Sokorskiego. Druga to konspiracyjna organizacja „Gwardia” powstała na bazie Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej. 
Była to konspiracyjna inicjatywa Polskiej Partii Socjalistycznej i posiadała nawet swoje „ramię zbrojne” w postaci Formacji Bojowo-Milicyjnych Polskich Socjalistów pod komendą Leszka Raabe ps. Marek.
Dr Stanisław Płoski od początku, czyli od Zjazdu Założycielskiego 1 września 1941 r. znalazł się we władzach tej organizacji a konkretnie w Radzie Politycznej.  We władzach tych znalazły się też dwie inne bardzo interesujące postacie. Skarbnik „Polskich Socjalistów” Edward Osóbka –Morawski, który miał przejść do historii jako pierwszy przewodniczący Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego w Lublinie a następnie premier powołanego przez Stalina 31 grudnia 1944 r. Rządu Tymczasowego oraz członek ośmioosobowej Rady Politycznej Jan Stefan Haneman, który od stycznia 1944 r. był w składzie Krajowej Rady Narodowej, z którą wyjechał w marcu 1944 r. do Moskwy na negocjacje a następnie w ramach PKWN był „kierownikiem resortu skarbu”.
Kiedy więc w 1945 r. dr Stanisław Płoski z kolegą Gieysztorem powrócił z wojennej tułaczki, mógł, podobnie jak młody pan Gieysztor liczyć na dobrą propozycję zatrudnienia do starych kumpli z organizacji „Polscy Socjaliści”.
I dostał. Koledzy z PKWN nawet specjalny dekret podpisali , powołując do życia podmiot o nazwie „Instytut Pamięci Narodowej przy Prezydium Rady Ministrów”. Dr Stanisław Płoski został mianowany początkowo wicedyrektorem IPN, podczas gdy dyrektorem był Jerzy Kornacki, towarzysz życia Heleny Boguszewskiej redaktorki m.in. „Płomyczka”, ale od 1946 r. dr Płoski był już dyrektorem.
Wśród c pracowników docent wiki wymienia  m.in. Janusza Durko, który po roku 1951 pracował jako szef Instytutu Historii przy KC PZPR, Zygmunt Gross adwokat, ojciec Jana Tomasza Grossa, Jerzy Żłobicki kuzyn Aleksandra Gieysztora czy Witold Kula, małżonek towarzyszki Niny Niny Assorodobraj.

Posiadanie takiego kontaktu towarzyskiego jak towarzyszka Nina Assorodobraj dawało bardzo wiele korzyści w owej specyficznej epoce instalowania sowieckiej okupacji nad Wisłą.  Towarzyszka Nina bowiem po klęsce wrześniowej zatrudniła się we Lwowie w Ossolineum, prowadzonego wówczas przez Benka Goldberga czyli Jerzego Borejszę. Wtedy to pod okupacją sowiecką Zakład Naukowy im. Ossolińskich został „znacjonalizowany” i wchłonięty przez Radziecką Akademię Nauk. I również, co znacznie ciekawsze, polskie depozyty złota i srebra umieszczone przez polską arystokrację i ziemiaństwo, jak pisze docent wiki – zostały zarekwirowane. I Borejsza przy tym był i tow. Nina Assorodobraj przy tym była.
Po napaści III Rzeszy na ZSRR towarzyszka Nina zainstalowała się w Warszawie w okolicach Placu Krasińskich i wspólnie z Zofią Podkowińską i Ireną Sawicką  w czasie okupacji udzielała schronienia Żydom z Getta warszawskiego. Co było bardzo niebezpieczne i chwalebne i co okazało się idealną inwestycją polityczną na czasy powojenne.  Tak się bowiem składa, że m.in. ukryła nie tylko małżonkę Adolfa Bermana panią Basię Temkin Bermanową ale również ich prywatne archiwum. A po wojnie Adolf Berman mógł bardzo dużo a nawet więcej.
Towarzyszka   Nina Assorodobraj zauroczyła młodszego od siebie o jakieś 8 lat historyka Witolda Kulę i  zapewne ona spowodowała zatrudnienie go w IPN w 1945 r.  A sama , jako najlepsza kumpela Żanny Kormanowej została filarem komunistycznej socjologii i zajmowała się m.in. „pamięcią historyczną narodu”  i  jak piszą na portalach w cyrylicy wprowadziła w latach 60-tych termin „историческое сознание” czyli „świadomość historyczna”. Czyli zajmowała się wraz z kolegami operacjami na żywym mózgu Narodu Polskiego. Preparowanie NOWEJ świadomości historycznej Polaków, oparte na bezczelnych kłamstwach, przemilczeniach i nazywaniu czarnego- białym a także „pedagogika wstydu” – to efekt pracy tej towarzyszki. Gdyby ktoś nie wiedział, kim była Żanna Kormanowa to podrzucam parę detali z życiorysu: aktywistka KPP od 1932 r. , od 1940 r. gorliwa kolaborantka sowieckiego okupanta, głównie na terenie Białegostoku, w 1941 zdołała się ewakuować przez Niemcami i rozpoczęła oszałamiającą karierę w Związku Patriotów Polskich przy planowaniu zainstalowania sowieckiej władzy na terenie Polski.
Jak więc widać, dr Stanisław Płoski po wojnie  od razu znalazł się w najwyższych kręgach władzy zniewalanego Państwa i Narodu, jakkolwiek gdzieś w drugim czy trzecim szeregu. Funkcję dyrektora IPN sprawował do 1951 r. Warto wspomnieć, że do zadań tej placówki należało m.in. : niemieckie zbrodnie wojenne, kolaboracja Polaków z okupantem i historia Polski w latach 1863-1945 ze szczególnym podkreśleniem roli rewolucyjnego ruchu robotniczego oraz „badanie genealogii Polski Ludowej”, cokolwiek to znaczy. Po rozwiązaniu tej placówki został  przeniesiony do Archiwum Akt Nowych a następnie w roku 1953 na stanowisko szefa Zakładu Dokumentacji Instytutu Historii PAN. W roku 1954 uzyskał stopień docenta a w 1959 r. stopień profesora nadzwyczajnego.
Pani Zofia Romaszewska nie odpowiada za wybory swojego Ojca, który się po prostu „ładnie urządził” po wojnie. Natomiast ma ona „swoją świadomość historyczną”, która nie jest – naszą świadomością historyczną. Pani Zofia Romaszewska po prostu uważa, że jej głos znaczy znacznie więcej niż głosy 235 posłów Sejmu RP, głosy paru milionów Polaków czy głos jakiegoś tam „ministra z prowincji”.  To jest dokładnie ten styl myślenia, z jakim do sprawowania kurateli nad Polską w imieniu Stalina przyszli do władzy komuniści w 1944 r.
No i pozostaje jeszcze ta wstydliwa sprawa dekomunizacji sądownictwa.  Pierwszy nieśmiały krok uczyniony przez PiS zgodnie z obietnicami wyborczymi a pan Adam Strzembosz i pani Zofia Romaszewska rzucili się jak dwoje Reytanów , krzycząc: „Nie pozwalam!!!”. Co zrobił pan Prezydent, to już zupełnie inna historia. 


http://www.funduszobywatelski.pl/#o-funduszu
http://wyborcza.pl/7,75968,21665012,prof-adam-strzembosz-do-sedziow-musimy-wykazac-sie-niezlomna.html
http://www.funduszobywatelski.pl/#o-funduszu
http://www.fdp.org.pl/historia
http://www.kul.pl/art_31089.html

sobota, 15 lipca 2017

Niemcy ganią Kaczyńskiego i pana Xi czyli „misje Europy na Wschodzie”.



Dzisiaj jest rocznica bitwy pod Grunwaldem, więc wzmożenie antypolskie niemieckich mediów i polityków jest zrozumiałe, zwłaszcza, że „Generalne Gubernatorstwo-reaktywacja” zanika w strasznym tempie. Do dzisiaj Niemcy nie mają dystansu do klęski Zakonu Krzyżackiego, z którym zwłaszcza ateiści i okultyści i socjaliści niemieccy czują związek duchowy.
To co  mówić o dalszych przewidywanych już stratach politycznych po reformach sądowych przygotowanych przez demonicznego Jarosława Kaczyńskiego. Którego gazetka FAZ raczyła nazwać „nazistą” czy jakoś podobnie. Nerwy puszczają. Nie powinny więc dziwić skoordynowane ataki FAZ, pana Junckera, syna ojca z Wehrmachtu , czułego patrona wnuczka dziadka z Wehrmachtu.

Jak się wydaje, Niemcy oraz ich twór pomocniczy czyli Bruksela ale też i Londyn  –szczerze wierzą w swoją „nieświętą misję na Wschodzie”, bowiem od kilku dni prowadzą ataki dyplomatyczne i medialne – na Chiny. Oczywiście pod pretekstem obrony najwyższych wartości Zachodu.
 Pretekstu dostarczyła przedwczesna śmierć znanego dysydenta i bohatera wydarzeń na Placu Tienanmen, laureata Nagrody Nobla – pana Liu Xiaobo. Śp. Liu Xiaobo co prawda pochodził rodziny komunistycznych mandarynów i sam w 1988 r. uzyskał doktorat i etat na komunistycznym chińskim uniwersytecie a nawet został „eksportowym chińskim naukowcem” czyli dostał błogosławieństwo władz komunistycznych na wyjazdy i wykłady na Uniwersytecie Columbia, Uniwersytecie  w Oslo czy na Uniwersytecie na Hawajach, to w 1989 r. na wieść o manifestacjach na Placu Tienanmen wrócił do kraju i przyłączył się do protestów.

 A nawet „wysunął się na czołówkę”, z tym, że podobno zachęcał do ugody i kompromisu. Co dało tyle, że po aresztowaniach nie zniknął zwyczajnie w systemie Gao-lai ale został zwolniony po 19 miesiącach a nawet po pewnym czasie wydał książkę na Taiwanie. W której krytykował protesty studenckie na Placu Tienanmen. Wyjeżdżał nawet  z wykładami np. do Australii ale wracał.  Jego życie nie było łatwe , dwa razy trafiał do więzienia a utrudnił je sobie bardzo, kiedy przed Olimpiadą w Pekinie w roku 2008 przyłączył się do inicjatywy opublikowania tzw. Karty 08 czyli manifestu w sprawie praw człowieka w Chinach w 19 punktach, wzorowanego na czeskiej Karcie 77.

Wtedy władze „zaopiekowały się” nim na serio i jeszcze na 2 dni przed oficjalnym opublikowaniem „Karty 08” został on zaaresztowany i niebawem postawiono mu zarzuty z paragrafu 105 chińskiego KK, głównie z podejrzenia, że „zbierał podpisy”, których było 350. W grudniu 2009 r. otrzymał wyrok 11 lat więzienia i wtedy  wszystkie autorytety i przywódcy świata Zachodu – zaprotestowały. Głośno lecz krótko. Stany Zjednoczone i Unia Europejska wezwały formalnie Chiny do uwolnienia Liu Xiabao.
Natomiast pani kanclerz Angela Merkel wydała publiczne oświadczenie cokolwiek nie na temat za to zawierające pochlebstwo wobec władz chińskich: ”…mimo wielkiego postępu w innych dziedzinach wyrażania poglądów, wyrażam żal, że rząd chiński nadal w znacznym stopniu ogranicza wolność pracy…”.  
Jak się to miało do posadzenia Liu Xiabao nie wiem, ale wiadomo, że pani Merkel jakoś ukoiła żal w sercu z powodu krzywdy szlachetnego dysydenta, bowiem jak donosił  portal www.thediplomat.com w dniu 8 lipca 2014 r. a konkretnie pan lub pani Shannon Tiezzi , w lipcu 2014 r. Angela Merkel udała się do Pekinu na spotkania z panem Li Keqiang premierem Chin i panem Xi Jiningiem – prezydentem Chin, w trakcie których omawiała temat utworzenia Frankfurtu głównym hubem w rozliczeniach  z udziałem chińskiej waluty.
Nie była to pierwsza wizyta po wsadzeniu do ciupy pana Liu Xiabao, bowiem już w roku 2012 raport Komisji Europejskiej informował o „wzrastaniu szczególnych relacji niemiecko-chińskich”.
Minęło parę lat. Liu Xiabao zachorował poważnie na raka i był leczony w systemie szpitali więziennych.
No i kiedy pani Angela Merkel przygotowywała słynne G20, przed którym gościła całe 2 dni pana prezydenta Chin Xi Jingpinga, m.in. pokazując mu, w jak luksusowych warunkach żyje w niemieckim zoo chińska panda oraz zapraszając ważnego gościa na mecz piłki nożnej Niemcy-Chiny w wykonaniu drużyn 8-latków, Liu Xiabao był już podłączany do respiratorów i innych urządzeń podtrzymujących życie a chińskie władze więzienne filmowały wizyty zagranicznych lekarzy, w tym lekarza niemieckiego – u łoża umierającego.
Teraz tematem numer jeden były wezwania do Chin o zezwolenie na wywiezienie umierającego Liu Xiabao do jakiegoś zagranicznego szpitala, bowiem zachodni lekarze publicznie twierdzili, że dalsze leczenie jest możliwe. I wtedy to podobno pani Angela Merkel, ten anioł dobroci miała błagać pana prezydenta Xi Jinpinga o wypuszczenie umierającego pana Liu Xiabao. Ale dyskretnie. Zapewne w obecności pandy lub w trakcie głośniejszych okrzyków na trybunach piłkarskich.
A potem była sielanka G20 w Hamburgu w dniach 7-8 lipca i pani Merkel robiła sobie zdjęcia z panem prezydentem Xi Jinping we wszystkich konfiguracjach, wyjąwszy tylko te, które mogłyby zdenerwować panią prezydentową Xi.
Ale już 11 lipca 2017 r. wybuchła afera, którą z najwyższą przyjemnością wyciągnął BBC News. Okazało się, że międzynarodowy spór medyczno-dyplomatyczny wokół tego, czy umierającego Liu Xiabao można było wywieźć za granicę miał drugie dno. Oto niemiecka ambasada w Pekinie wydała protest w związku z owym filmowaniem umierającego noblisty. Że to może nawet nie filmowali lekarze, tylko chińskie służby specjalne. A tymczasem wśród wizytujących chorego zagranicznych lekarzy był Niemiec dr Marcus Buechler i Amerykanin dr Joseph M. Herman. I to oni mieli wydać opinię, że chory nadaje się do wywiezienia na dalszą kurację. Oficjalnie.

Na to wszystko władze chińskie dokonały „niekontrolowanego przecieku” filmów nagranych z pobytu lekarzy na terenie szpitala w Shenyangu a w tym szczególnie smakowitego fragmentu, kiedy to cnotliwy Niemiec dr Marcus Buechler miał powiedzieć: „…Nie sądzę, abyśmy mogli zrobić lepiej, niż wy robicie” (I don’t think we can do better than you do”).
W efekcie nastąpił pewien rozdźwięk w zjednoczonym chórze zachodnich polityków, albowiem dynamiczny pan Boris Johnson Sekretarz Stanu JKM do Spraw Zagranicznych w rządzie pani Theresy May wydał oświadczenie o treści: „…Liu Xiaobo powinien był mieć prawo wyboru jego własnego sposobu leczenia za granicą, którego władze chińskie systematycznie mu odmawiały. To było złe i ja teraz nalegam aby zdjęły one wszelkie restrykcje z jego wdowy Liu Xia…”. Komitet Noblowski był jeszcze bardziej zdecydowany: „…Chiński rząd wziął na siebie ciężką odpowiedzialność za jego przedwczesną śmierć...”.
Natomiast pani Merkel uderzyła w tony żałobne:”… Opłakuję Liu Xiaobo, odważnego bojownika o prawa człowieka i wolność wypowiedzi…”. Prezydent Francji wyręczył się ministrem spraw zagranicznych, panem Jeanem-Yves Le Drian, który oświadczył:”… Mimo długich okresów pozbawienia wolności a przez ponad 30 lat oni nigdy nie przestał bronić- z odwagą- podstawowych praw i wolności wypowiedzi…”.
Jak widać, wygląda to wszystko żałośnie, fałszywie i dwuznacznie. Taka to jest ta „moralna krucjata Zachodu”. Co ciekawe, prowadzą ją polityczne siły, które najpierw przez 2-3 wieki niszczyły „ogniem i mieczem” – twórców krucjaty prawdziwej: krucjaty wiary katolickiej.
Misjonarze portugalscy pozostawili po sobie katolickie Filipiny i katolickie Makao na Dalekim Wschodzie oraz katolickie Goa na Oceanie Indyjskim a wspólnie z Hiszpanami – katolicką Amerykę Południową. Misjonarze włoscy zawitali za czasów dynastii Ming i Jan z Montecorvino franciszkanin posłował do chana Timura w XIII w. Jezuici włoscy: Mateo Ricci i Michele Ruggieri zostali przyjęci na chińskim dworze i otrzymali w 1682 r. zgodę na utworzenie misji. Nie bez znaczenia było zaprezentowanie zegara mechanicznego i kilku innych wynalazków.
W ślad za jezuitami włoskimi, do Chin udał się w 1646 r. polski jezuita – Mikołaj Smogulecki, wnuk (przez matkę) Mikołaja Zebrzydowskiego. Ojciec Mikołaj Smogulecki prowadził misje m.in. w mieście Nankin i w prowincji Fujian. Poza wiarą rzymsko-katolicką przekazywał Chińczykom wiedzę z zakresu np. logarytmów. Wspólnie z chińskim uczonym napisał po chińsku książkę pt.”Obliczanie zaćmień według metod zachodnich” (天步真) Po czym cesarz chiński Shunzhi wydał mu list żelazny na prowadzenie misji na terenie Mandżurii.
Jak wiadomo, zazdrośni franciszkanie i dominikanie pojawili się w ślad za jezuitami w Chinach i pokazali chrześcijańskie kłótnie od najgorszej strony, co doprowadziło do zakazania chrześcijaństwa w Chinach – aż do wojen opiumowych.
A jak wojny opiumowe i opium – to Szanghaj.
A jak Szanghaj, to wracamy do tematu „krucjat Zachodu” tym razem prowadzonych w XIX- XX w.  w. w Chinach przez protestantów brytyjskich, amerykańskich, niemieckich oraz  republikanów (czytaj: wojujących ateistów antykatolików) francuskich wspieranych przez Rosję prawosławną oraz nawet przez Japończyków, mających cesarza za „boga”.
Z punktu widzenia tego, jak przebiegała owa „krucjata”, którą śmiało można nazwać „krucjatą opiumowo-rabunkową”, ciekawie wyglądają obecne pretensje państw takich jak Niemcy, Francja, Wielka Brytania czy USA – do prawa „eksportu wartości Zachodu” albo mówiąc kolokwialnie „pouczania z poczuciem wyższości”– w Chinach, Polsce  i gdzie indziej. O polskiej recepcji tych obłudnych ataków nie trzeba pisać, bo media papierowe i internet pełne są obecnie dyskusji na ten temat.

Warto natomiast pochylić się chwilkę nad tym, jak te połajanki muszą wyglądać z punktu widzenia doświadczeń historycznych pana prezydenta Chin Xi Jinpinga, syna starego bojownika komunistycznego Xi Zhongxuna, ur. 1913 , który już w 1926 r. należał do Młodzieżówki Partii Komunistycznej a od 1928 r. należał do Komunistycznej Partii Chin i organizował komunistyczną partyzantkę. W latach 1959-1962 był wicepremierem ChRL a po rewolucji kulturalnej, którą odcierpiał również w więzieniu, został jednym z „ludzi Deng Xiaopinga”  i gubernatorem prowincji Guangdong. Starszy towarzysz  Xi wykreował takich polityków chińskich jak Hu Jintao czy Wen Jiabao. To on był twórcą pierwszej strefy ekonomicznej w Shenzhen.
Tak więc można powiedzieć, że pan prezydent Xi Jangping jest członkiem dynastii w prawdziwie chińskim stylu, czego dowodem był pierwszy ożenek: z córką chińskiego ambasadora w Londynie. Widać tu ciągłość władzy, ciągłość wiedzy i praktyki oraz znajomość Zachodu od takiej jego strony, która nawet na Zachodzie objęta jest cenzurą.
Pan prezydent Chin (od 2013 r.) i przewodniczący Chińskiej Partii Komunistycznej (od 2012) Xi Jinping nie musiał uczyć się historii politycznej Chin XX w. z książek, tylko wszystko opowiedział mu Tatuś, który na własne oczy widział, jak wygląda wyższa moralność polityczna Zachodu w latach 20-tych i 30-tych XX w.
Na przykład historię o tym , jak potraktowali Alianci swoje zobowiązania wobec Chin  w Traktacie Wersalskim w roku 1919. Czyli historię o takiej „Jałcie dla Chińczyków w Wersalu”.
 Chiny przystąpiły do I WW w 1917 r. w formie wysłania do Europy na front zachodni tzw. Chińskich Korpusów Robotniczych w liczbie 140.000 mężczyzn – pod warunkiem przekazania przez Aliantów Prowincji Shandong ( wschodnie Chiny z półwyspem Shandong) spod zarządu niemieckiego – do Chin.  Dyplomaci chińscy przyjechali do Wersalu z pełniejszym pakietem żądań, w tym: zlikwidowania wszystkich przywilejów, jakie posiadali cudzoziemcy w Chinach w tzw. strefach eksterytorialnych, odebrania Japonii Prowincji Shandong, którą w czasie wojny zabrała Niemcom, zniesienie tzw. 21 żądań japońskich dotyczących specjalnych praw dla Japończyków na wybranych terytoriach Chin – przez nich zajętych. Nawiasem, zarządzenie niemieckie prowincją chińską musiało być tak delikatne, że to właśnie tam miały miejsce pierwsze i najgwałtowniejsze ataki Powstania Bokserów przeciwko cudzoziemcom.
Ale w Wersalu Chińczycy  bardzo się rozczarowali. Mimo  silnego poparcia prezydenta USA Wilsona i  emocjonalnego przemówienia ambasadora Chin we Francji – pana Wellingtona Koo, który podnosił fakt, iż Chiny nie mogą nigdy wyrzec się Szandongu, ponieważ tam urodził się Konfucjusz, największy chiński filozof, tak jak Chrześcijanie nie mogą wyrzec się Jerozolimy - Francja i Wielka Brytania zlekceważyły chińskie uprawnione żądania i wpłynęły na pominięcie w Traktacie Wersalskim „sprawy chińską”. W efekcie – ambasador Wellington Koo – odmówił podpisania Traktatu.
Można powiedzieć: skąd my to w Polsce  znamy. Szkoda, że politycy II RP nie studiowali tego
„chińskiego przypadku”, może nie byliby tak zdewastowani politycznie w Teheranie i Jałcie. A nawet we wrześniu 1939 r., kiedy „nikt nie chciał umierać za Gdańsk”.

Efekt polityczny i psychologiczny w Chinach był natychmiastowy i porażający. Dołączyły się do tego zapewne opowieści Chińczyków z owych Chińskich Korpusów Robotniczych, którzy wrócili do Chin w 1918 r. a z których kilka tysięcy zginęło pracując przy liniach frontu a kilka tysięcy zmarło na hiszpankę. Okazało się, że wspaniałomyślność symboliczna Europejczyków nie znała granic: na 140.000 chińskich robotników służb pomocniczych aż 5 doczekało się niższych odznaczeń a jednemu nawet dano jakieś wyższe odznaczenie ale zaraz „skorygowano” na niższe.
Podobno „winni byli Lloyd George i Clemenceau” ale Amerykanie nie uczynili w Wersalu żadnych gestów, w efekcie jednemu dyplomacie chińskiemu „na dzień dobry” studenci i tzw. aktywiści lewicowi w Pekinie zdemolowali willę „za zdradę” a następnie zorganizowali się w dniu 4 maja 1919 r. w Ruch Czwartego Maja i ruszyli w kilku pochodach – na Plac Tienanmen oczywiście.  

Wśród organizatorów zamieszek byli tacy ludzie jak Li Dazhao i Chen Duxiu. Ten pan Li Dazhao był w 1919 r. szefem biblioteki Uniwersytetu Pekińskiego i znanym wielbicielem Kropotkina. Tak się przypadkiem złożyło, że akurat w roku 1919 r. świeżo przybyły z prowincji Mao Zedong, został przyjęty do pracy w czytelni tej biblioteki przez pana Li Dazhao.

Tak więc nie było przypadkiem, że panowie Li Dazhao i Chen Duxiu postanowili z innymi panami założyć Chińską Partię Komunistyczną, do czego doszło na Kongresie Założycielskim w dniach 23-31  lipca 1921 r. Pierwotny adres Kongresu założycielskiego był wyznaczony w tzw. Francuskiej Koncesji w Szanghaju( terytorium eksterytorialne)  3 lipca, ale rozgoniła to francuska policja, więc towarzysze przenieśli się na statek turystyczny na jeziorze Białym w Jiaxiang.

I się porobiło. W Szanghaju od czasów klęski Chin w wojnach opiumowych w 1844 r. Brytyjczycy , Amerykanie wyznaczyli sobie spory kawał miasta na wyłączną siedzibę ich obywateli wyłączoną spod jurysdykcji chińskiej, na południe od nich była „Koncesja Francuska” a na wschód od nich identyczną strefę eksterytorialną urządzili sobie Japończycy. Miały tam siedzibę firmy głównie zajmujące się handlem, transportem morskim i bankowością. W latach 30-tych XX w. funkcjonował nawet brytyjsko –amerykański Sąd
Rządzili tak naprawdę Brytyjczycy i to oni mieli główne monopole, z których najważniejszy był na import opium. W tym interesie rządziły dwie „rodziny”: żydowska familia rodem z Bagdadu Sassoonów, która przerzuciła jednego ze swoich przedstawicieli do Szanghaju, Hong Kongu i Yokohamy jeszcze przed traktatem opiumowym (a której najsłynniejszym przedstawicielem w Szanghaju był sir Victor Sassoon trzeci baronet, podobno piąty najbogatszy człowiek świata, zajmujący się w interesującej nas epoce – nieruchomościami w Szanghaju)  oraz rodzina szkocka Keswicków, skoligacona z rodziną Jardinów uznawana jest za najbardziej wpływową rodziną traderów opium w pierwszej i drugiej wojnie opiumowej.
Interesy funkcjonowały w ten sposób, że rodziny Sassoon i Keswick oraz mniejsze piranie przywozili z centralnej Azji opium a z Chin wywozili jedwab, ceramikę, metale szlachetne i inne wyroby aby następnie przywozić z Anglii słynne angielskie wyroby włókiennicze. Z czasem rodzina Keswicków bardziej skoncentrowała się na Hong Kongu i tam operowała wieloma firmami, w tym np. The Canton Insurance Office Ltd, które dzisiaj nazywa się znajomo the HSBC Insurance Co. Co nie znaczy, że „odpuściła Szanghaj”, w którym rządziła przez 2 pokolenia na stanowiskach dyrektorów zarządu tzw. The Shanghai International Settlement czyli strefą eksterytorialną w Szanghaju.
Efekty dla Chińczyków były takie, że co rano służby porządkowe musiały sprzątać na każdej ulicy na obrzeżach Settlement, gdzie urządziły się restauracje, kasyna i burdele – kilkadziesiąt ofiar śmiertelnych opium. W mieście było kilkaset burdeli, zarówno z „obsługą” miejscową jak i importowaną.
O czym wspominają dawni rezydenci owej strefy eksterytorialnej w filmie  dokumentalnym z 2005 r. pt. „Legendary Sin Cities- Shanghai: Paradise for Adventurers” (Legendarne Miasta Grzechu- Szanghaj: Raj dla Poszukiwaczy Przygód”). O czym film nie mówi, to spory udział w biznesie narkotykowo -prostytucyjnym – osławionych handlarzy żywym towarem z Europy Centralnej, przywożących do portów Wietnamu, Chin i Japonii – młode Żydówki z terenów południowej Rosji, Mołdawii, Austro-Węgier i generalnie Bałkanów.  
Zapewne Rewolucja Październikowa i jej niespodziewany sukces oraz wiadomość o zamieszkach w Pekinie  trochę wstrząsnęły Amerykanami, którzy też „partycypowali w Chinach”, więc na międzynarodowej Konferencji Morskiej w Waszyngtonie USA , jaka miała miejsce w dniach 12 listopada 1921 – 6 lutego 1922 r. z udziałem przedstawicieli Chin, uczestnicy ustalili przyznanie Chinom Prowincji Shandong, która zresztą zaraz znalazła się w rękach jednego z tzw. chińskich baronów wojennych. Bo chińscy baronowie stworzyli co najmniej 8 praktycznie niezależnych od rządu centralnego stref i uniezależniali się też od „zarządu cudzoziemców”, którzy koncentrowali się na drenowaniu gospodarczym Chin w wielkich miastach nadmorskich i wzdłuż głównych spławnych rzek.
Przy okazji Chińczycy zobaczyli, jak Francuzi i Anglicy potraktowali w Szanghaju 20 tysięcy białych Rosjan, którzy uciekli do Chin przed Rewolucją Bolszewicką. Otóż dla niedawnych aliantów nie było ze strony francuskiej i angielskiej, nie mówiąc o amerykańskiej – najmniejszego wsparcia. Nagle Rosjanie przestali być dobrymi znajomymi a stali się: szoferami, odźwiernymi, kelnerami, obsługą pól golfowych i gonitw konnych a Rosjanki usiłowały prowadzić jakieś sklepiki, butiki czy herbaciarnie. Ale i tak nie dla wszystkich starczało zajęcia i Szanghaj biały i chiński zobaczył „rewolucję”: rosyjskie prostytutki nie miały rasowych uprzedzeń i świadczyły „usługi dla ludności” także dla Chińczyków. Wzbudziło to zgrozę w klubach i salonach Zachodu, ale Chińczycy mieli się nad czym zadumać. Nad solidarnością Zachodu na ten przykład.

Pan prezydent Xi Jinping doskonale zna te sprawy, bowiem w marcu 2007 r. został mianowany szefem organizacji szanghajskiej Komunistycznej Partii Chin a stamtąd już w październiku 2007 r. – został wybrany jako dziewiąty członek Komitetu Centralnego Partii Komunistycznej Chin.
I jako najważniejsza osoba w Szanghaju mógł oglądać odbudowę legendarnego przedwojennego Cathay Hotel otwartego w 1929 r. przez równie legendarnego  sir Victora Sassoon, trzeciego baroneta,  który część kasy zarobionej przez tatkę i dziadka na handlu opium przeznaczył na wykupienie całkiem ładnego kawałka najważniejszej ulicy w Szanghaju (ok. 1500 m ) i wybudowanie najbardziej ekskluzywnego hotelu w ówczesnej Azji - Cathay Hotel, na którego najwyższym piętrze miał luksusową kawalerkę, w której przyjmował różne niepruderyjne panie z najwyższych sfer międzynarodowych.  Podobno wyłącznie w celach artystycznych: robił  zdjęcia tym paniom, zasadniczo ubranym w zapach perfum.
Odwiedzali go tacy turyści z USA jak Marlena Dietrich czy Charlie Chaplin, co z pewnością napędzało mu klientelę i gości na szampańskie imprezy.
Wszystko skończyło się po dojściu komunistów do władzy w 1949 r. ale sir Victor już w 1939 r. prowadził rozmowy bezpośrednie z japońskim ministrem finansów, członkami parlamentu japońskiego a niektórzy mówią, że nawet z samym Imperatorem. W efekcie, sprzedał „kawał Chin” czyli grunta i nieruchomości, jakie posiadał w Chinach – Japończykom, co zapewne wprawiło jego chińskich bogatych znajomych w spory szok
A potem „wszyscy się rozjechali”: bogaci Chińczycy z Szanghaju uciekli do na południe, do Hong Kongu a potem na Taiwan, mniej bogaci Europejczycy  i Chińczycy wpadli w ręce Japończyków . Część Brytyjczyków musiała w morderczych warunkach budować pod japońskim batogiem różne drogi i lotniska. Nie wiedząc, co dzieje się z rodzinami.
 A sir Victor zwinął resztę swoich „aktywów”, których wcześniej nie umieścił w bezpiecznych miejscach i w 1948 r. tuż przed komunistycznym przewrotem wyjechał na Wyspy Bahama, gdzie ożenił się z miłą angielską pielęgniarką. Wyspy Bahama to raj podatkowy jak wiadomo.
A w odnowionym hotelu sir Victora w Szanghaju powieszono ostatnio obrazy jego i ukochanej małżonki.
Taką i inną wiedzę posiada pan prezydent Xi Jinping, kiedy jedzie np. do Hamburga aby dyskretnie załatwiać chińskie sprawy. Chiny, tak jak Polska są nieustannie obiektem „krucjaty Zachodu” z jego rzekomymi „wartościami” i bajeczną obłudą, o której prosty polski lud dopiero teraz uczy się „na przykładach praktycznych” a Chińczycy mają to „oblatane” od XIX w.
Różnica między nami jest taka, że III RP jest państwem słabym gospodarczo i militarnie, więc „na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą”. A wokół Chin wszyscy wywijają piruety jak w balecie „Jezioro Łabędzie”, bo oczekiwane zyski gospodarcze i polityczne zaślepiają niejeden umysł.
Więc my nie powinniśmy się dziwić temu rabunkowi, kłamstwom i agresji, bo to tylko dowód, że oświecony i nie-katolicki już Zachód w pewnych kwestiach ma skłonność do recydywy.
http://thediplomat.com/2014/07/china-and-germanys-special-relationship/